Sukces powieści fantasy zależy w dużej mierze od wykreowanej scenerii. Współcześni autorzy tego podgatunku fantastyki uwierzyli, że zależy w stopniu decydującym. Istotnie, przy fabule polegającej na bieganiu, machaniu mieczem i ciskaniu czarów tylko dekoracje, w jakich się to odbywa, pozwalają odróżnić jedno dokonanie od drugiego. Wzorem kreowania powieściowego świata jest tu rzecz jasna nieśmiertelny Tolkien; z czytanych ostatnio podobał mi się Garth Nix, Australijczyk, ze względu na wynalazczość w dziedzinie rekwizytów.
W powieści „Honor złodzieja” próbuje mu dorównać debiutant Douglas Hulick. Jak to w debiutach bywa, ładuje do jednej książki całe bogactwo, jakim dysponuje. Jego kraina jest dość słabo wyposażona w magię, za to bogato zaludniona przez podziemie przestępcze Kamratów, rodzaj mafii w realiach średniowiecznych. Są wodzowie z ustalonymi strefami wpływów i ludźmi pod bronią, są rozgrywki między nimi, ale życie toczy się bez większych komplikacji, póki nie wmieszają się zewnętrzne czynniki polityczne. Pozostający na służbie imperatora Szarfiarze, wyszkoleni na cyrkowym poziomie, to tylko jedno z zagrożeń. Z wynalazków „magicznych” podobały mi się latające monety, które w powietrzu zamieniają się we wrzące stopionym metalem pociski i biada temu, kto zostanie nimi trafiony. Albo taki błyskot: rodzaj sznura z węzłami, w których zaklęta jest magia i kto takim sznurem oberwie po organizmie, ten natychmiast traci ochotę do walki. Błyskotem nazywa się tu też samą magię, a błyskot imperialny to jej najwyższa forma, budząca przerażenie pospolitych drapichrustów.
Tych kategorii społecznych mętów jest w powieści Hulicka co niemiara: Nosy (wywiadowcy), Brzeszczoty, Nożownicy, Lewary, Dęby – to jakby cyngle dzisiejszych mafiosów, zaś spece od dawania wycisku to Katusznicy. Doposażeniem magicznym zajmują się Gęby. Krawiec, Ogoniarz, Bakałarz, Chlebodawca, Atramenciarz, czyli skryba od fałszowania dokumentów – niemal każdy typ zajęcia jest tu osobno nazwany i pilnujący własnej odrębności. Jest to zatem społeczność o systemie kastowym, co dodatkowo komplikuje sytuację. Do tego dochodzą Cienie, Anioły, Najwyżsi, Szarzy Książęta itp. Dalibóg, przydałby się słowniczek na końcu, bo czytelnik gotów się zagubić w tym galimatiasie.
Zgodnie z tytułem ważną rolę w powieści odgrywa honor, umowy, przysięgi, dotrzymywanie lojalności. Kto komu oddaje przysługę, kto komu podlega i jak pan traktuje swoich wasali – wszystko jest regulowane. Łatwo tu popaść w niełaski nieostrożnie wypowiedzianym słowem, pochopnym czynem albo niedostateczną gorliwością. Kara jest jedna: zdjęcie łba z karku jakimś ostrym żelazem, chyba że podpadnięty zdoła się obronić. Szermierka stoi zatem na wysokim poziomie, gdyż sam autor trenuje fechtunek rapierem i tenże rapier ustanowił bronią głównego bohatera. Opisy walk fechmistrzów wyglądają na czynione ze znajomością rzeczy, ale kto się tym nie pasjonuje, ja na przykład, ten nie widzi układów ni figur i nie kuma z tej plątaniny za wiele.
Działając w sytuacji nieustannego zagrożenia Drothe musi się zmagać z hordami łotrów spod ciemnej gwiazdy, zarówno pospolitych, jak i tych z wyższych sfer. Dzięki odwadze, szczęściu i zdolnościom do knucia intryg w każdych okolicznościach, wygrywania jednych przeciw drugim wpływa na wynik wojny w środowisku Kamratów. Zamiast unicestwienia czeka go niespodziewany awans do wyższej ligi, czemu pewnie będzie poświęcony tom „Przysięga stali”. Jak to bowiem nagminnie zdarza się w fantasy, „Honor złodzieja” otwiera cykl; dla niektórych autorów raz wymyślony świat jest zbyt pracochłonny, żeby go porzucić i konstruować nowy. Cykl w fantasy dostarcza niektórym zajęcia na całe życie.
Jest to napisane sprawnie, z biglem, a nawet miejscami z błyskotem. Razi niekiedy wysiłek Drothe i innych, by odzywać się wyłącznie ostro i dowcipnie. No i przy każdej scysji uczestnicy odbierają taką ilość razów, że starczyłoby na obdzielenie kompanii. Na szczęście wciąż jest to powieść magii i miecza, a nie cudu mniemanego i cepa, jak to się zdarza w tylu innych wykonaniach.