Gazety podały, że minister administracji i cyfryzacji Michał Boni rzucił ideę, żeby łączyć biblioteki publiczne ze szkolnymi. Jego ludzie od razu wyliczyli, ile z tego tytułu będzie oszczędności – 1 miliard złotych rocznie – które będzie można wydać na bardziej potrzebne od książek rzeczy. Po co dublować zakupy, po co zatrudniać chmary darmozjadów bibliotekarzy, ograniczmy biblioteki do niezbędnego minimum, w końcu cyfryzacja i tak je zepchnie na pobocze historii, gdzie ich miejsce.
Minister Boni M., były współpracownik SB, który zgodnie z logiką dziejów zamiast odpowiedzieć za swe czyny wylądował w rządzie, musi się od czasu do czasu czymś wykazać. Stąd chyba ów szalony pomysł, będący, jak słusznie podejrzewają bibliotekarze, wstępem do likwidacji bibliotek w ogóle. Wiadomo, ile czytają Polacy (najmniej w Europie), więc biblioteki im niepotrzebne. Z postulatu łączenia bibliotek publicznych ze szkolnymi wnoszę, że Boni M. nigdy nie był ani w jednych, ani w drugich, bo nie rozumie ich specyfiki. Szkolne mają inną ofertę – dla dzieci i młodzieży, publiczne nastawione są bardziej na dorosłych. W mojej podstawówce, a potem w liceum istniały osobne biblioteki, do tego biblioteka publiczna i pedagogiczna, a wszystko w zapyziałej mieścinie Myślenice na 20 tysięcy mieszkańców. Wizyty w bibliotece po szkole albo na długiej przerwie były przejawem szlachetnego snobizmu, a nawet oznaczały nobilitację; po książki chodzili i tacy, których by nikt o to nie podejrzewał. Teraz nie pójdą, bo bibliotek nie będzie.
Przyjrzyjmy się stronie technicznej pomysłu ministra Boniego M. Biblioteki można łączyć tylko w jedną stronę: nie przeniesie się wszak zbiorów biblioteki publicznej do szkolnej, tylko odwrotnie. Biblioteka publiczna nie jest z gumy, więc dodatkowe książki znajdą się w magazynie albo trafią na makulaturę. Korzyść z tego taka, że jedna zbędna biblioteka polegnie, a druga zostanie jak była, bez dodatkowej przestrzeni lokalowej, ale i też bez zdublowanych zakupów, bo więcej pieniędzy raczej nie dostanie. Idea ministra de facto sprowadza się do tego, by zwalczyć książkę tam, gdzie jeszcze jako tako dycha, żeby ludziska nie czytali już nic i zgłupieli doszczętnie, a wtedy Boni M. będzie miał szansę zostać premierem.
Po mojemu zaś należałoby wzmocnić czytelnictwo książek w Polsce i w tym celu przedsięwziąć działanie dokładnie odwrotne do planów ministra Boniego M. Bibliotek nie likwidować ani nie łączyć, tylko powoływać nowe, dawać im więcej pieniędzy i przestrzeni życiowej. Zamiast ograniczać dublowanie zakupów należałoby niektórych tytułów kupić po cztery, siedem i dziesięć egzemplarzy, żeby każdy, kto chce wypożyczyć modny lub głośny tytuł, miał do niego dostęp. Przy masowym wypożyczaniu, jak to ma miejsce w Myślenicach, zużycie książek następuje w szybkim tempie.
Pocieszające jest właściwie tylko jedno: że przeciw ministrowi i jego chytrym planom zabrania czegoś społeczeństwu narósł od razu opór. Możliwe też, że po pewnym czasie ministrowi po prostu odwidzi się, gdyż Boni M. zmiennym jest. W 2011 tak basował o czytelnictwie wśród dzieci: „Jeśli się za to nie zabierzemy, to za 10 lat co drugi Polak wchodzący na rynek pracy będzie funkcjonalnym analfabetą”. W 2013 roku przyszły analfabetyzm Polaków już mu tak bardzo nie przeszkadza. Coś od siebie podpowiem: zbędne książki można by palić. Najlepiej razem z bibliotekami. W zamierzchłych czasach, kiedy minister Boni M. czytał książki, wiedział, że przypadki takie zostały zarówno odnotowane w historii, jak i opisane w literaturze.