Książka „Bez retuszu” Władysława Cehaka, pilota z wojny 1939 roku, wydała mi się i typowa, i nietypowa. Typowa – bo opisuje łagrowe dzieje pewnego Polaka: uwięzienie przez Sowietów, śledztwo, łagier i panujące tam porządki, urągającą ludzkim standardom sowiecką rzeczywistość. Znamy te sprawy z innych książek na ten temat. Prawdę mówiąc nie musi być tam nic nowego, Cehak nie pisał dla wykazania się oryginalnością, tylko aby dać świadectwo prawdzie – i swoje zadanie wypełnił.
Zarazem książka ta odbiega od innych łagrowych tym, że jest powieścią. Zwykle autorzy tego typu wspomnień piszą w pierwszej osobie, czego doświadczyli i co widzieli na własne oczy. Cehakowi w latach 70. udało się przedostać na Zachód i w końcu wylądował w USA, gdzie spisał to co zostało mu w pamięci. Zrozumiałe, że po 30 latach – do Polski wrócił z zesłania dopiero w 1946 roku – inaczej się pamięta niż na świeżo. Oprócz tego co sam widział niejedno pewnie usłyszał i może szkoda mu było zrezygnować z tych opowieści. Przedstawić je jako własne dzieje byłoby nieuczciwością; powtykanie ich w powieść wydało mu się najlepszym rozwiązaniem.
Jak na amatora bez żadnego przygotowania w tym kierunku Cehhak pisze potoczyście, składnie, lapidarnie – fakty mówią same za siebie. Zestrzelony przez Niemców, ciężko ranny, ukrywał się w Tarnopolu, a potem podjął próbę przedostania się na Węgry. Ujęty na granicy przez NKWD, był najpierw więziony, a potem odesłany w sieć Gułagu, aż wylądował w Kraju Krasnojarskim. Amnestia i armia Andersa nic mu nie pomogły, ponieważ miał nieszczęście – jeśli wierzyć powieści – urodzić się w Budapeszcie, wedle sowieckiej logiki był więc Węgrem. „Czy gdybym urodził się w samolocie, byłbym ptakiem?” – pytał bezsilnie. Nic to nie pomogło; z łagru wyszedł dopiero po zakończeniu wojny.
A w łagrze było jak w łagrze: głód, zimno, łachmany, praca nad siły przy wyrębie lasu, ludzie mrący jak muchy. Z epizodów, charakterystycznych tylko dla tej książki, wspomnijmy dwa. Pierwszy to ucieczka, jaką bohater podjął przypadkiem, wysłany z zony po konia, który się gdzieś zapodział. Znalazłszy zwierzę postanowił wiać, ale po kilku kilometrach wpadł na szczycie wzgórza w bagno (takie fenomeny są możliwe tylko na Syberii) i ledwie ratując życie zawrócił. Drugi epizod pochodzi z opowieści zeka Rosjanina: w celu sprawdzenia nowego karabinu maszynowego posłano po pięć tysięcy więźniów i rozmieściwszy ich na łące wystrzelano co do jednego. Nowy diegtiariew spisał się znakomicie – z więźniów nie przeżył nikt.
Wspomnienia łagrowe Polaków kończą się zwykle w armii Andersa, na ewakuacji do Iranu. Z Cehakiem było inaczej: zwolniony z obozu, miał się przedostać do Polski. Zanim to nastąpiło, przeżył gehennę w Azji Środkowej, musiał wstąpić do Związku Patriotów Polskich, doświadczył niebywałej plagi korupcji i złodziejstwa w zwycięskim mocarstwie Stalina. Zaprawiony w łagrach, dał sobie z tym radę. Osobną atrakcją jest opis rabowania na granicy przez wściekłych Sowietów swoich pobratymców powracających z Zachodu w glorii i taszczących zdobyczny majątek. Cała powieść ze swym mało wymyślnym tytułem dowodzi, jak wielkie upodlenie komunizm aplikował nie tylko swym więźniom, ale i przymusowym wyznawcom.
Dobrze, że po tamtej epoce pogardy dla człowieka i jego szlachetnego dziedzictwa pozostały takie książki. Nie chodzi nawet o dokumentowanie niewątpliwej martyrologii Polaków i innych nacji. Liczy się dowód przestępstwa. Na naszych oczach historia wykonuje kolejne salto; jeszcze moment, a Hitler ze Stalinem staną się poczciwymi dobroczyńcami ludzkości, a ich zbrodnie zostaną wymazane i ukryte. O holokauście głośno jest także dlatego, że Żydzi, ocaleli z hitlerowskiej machiny śmierci, mieli dość siły i wykształcenia, aby spisać swe doświadczenia. Cyganie np. nie czuli takiego imperatywu albo byli niepiśmienni – dlatego o ich gehennie mało kto pamięta. Książki takie jak „Bez retuszu” przyczyniają się do utrzymania pamięci i w tym sensie stanowią dziedzictwo narodowe.