Kto miał nadzieję, że wirus ustąpi przed wakacjami, ten chyba ostatecznie zwątpił. Wygląda na to, że epidemia będzie miała charakter długotrwały i pozostaje wyznaczanie kolejnych „progów normalności”, za którymi żyć się będzie bez zarazy. Takim progiem miały być wakacje, ale się nie ostały; teraz powoli ustala się nowy próg na koniec wakacji, wrzesień i początek roku szkolnego. Premier wysyła dziatwę obowiązkowo do szkół, ale czyni tak chyba ze względu na wybory, które będą w niedzielę.
Jutro Berenika odbiera świadectwo. Rok temu wskutek zamętu w oświacie wywołanego „reformą” wydawało się, że ośmioklasiści weszli w gehennę oświatową jakiej świat nie widział i nic gorszego im się nie przytrafi. No to w tym roku jest jednak gorzej – kto by pomyślał. U nas mówiło się, jak to niedobrze zrobiliśmy posyłając dziecko do szkoły od 6 lat; teraz widać, że był to pański rozum. Nowe rozporządzenie premiera obejmuje też studentów. Dominika pojechała na anglistykę lustrować pomieszczenia pod kątem wznowienia zajęć na salach, wróciła zdruzgotana, bo trzeba by rozmieszczać przegrody z pleksi jak dla koni, a nie bardzo jest jak. Takoż podobno pije się w knajpach: każdy ma swój boks i w nim spożywa. Pogadać jak dawniej przy takim piciu się nie da. To już lepiej zostać w domu, jako i ja czynię.
Na stadiony piłkarskie wrócili kibice i od razu czynią tumultum. Zamiast siedzieć na dystans, w szachownicę czy jak tam trzeba, zbijają się w kupę i wrzeszczą. Sądzę, że prątkują przy tym jak należy. Ciekawe jak to wpłynie na hamowanie epidemii. Cracovia oczywiście w czarnej dupie, przegrywa wszystko co może, bycie jej zwolennikiem wymaga świętej cierpliwości i samozaparcia, jak rzekł bodaj św. pamięci Pilch.
W pogodzie fala deszczy, już się zerwały powodzie, ale dziś jakoś mniej o nich słychać. Oczywiście woda, której brakło w innych miesiącach, musi się tak czy owak wylać. Patrzyłem na zalane posesje, myśląc przelotnie o oczkach wodnych, które gdyby tam były, to może by sprawę uratowały. (To ironia gruba jak powróz, ale już nie potrafię inaczej.) Nasza tragedia nie tylko w tym, że wody jest sumarycznie za mało, ale że jest nierównomiernie dozowana, a kraj i obywatele nie robią nic, żeby choć trochę poprawić ten stan rzeczy.
Tydzień temu na podjeździe w Zenonowie znaleźliśmy pisklaka. Musiałem wysiąść i przenieść nieboraka, żeby go nie rozjechać. To już trzeci pisklak na zmarnowanie w XXI wieku – wcześniej jakby nie było ich tyle. Wichura wytrąciła go z gniazda (chyba) i nie zdążył dotrwać do momentu uruchomienia skrzydeł. Niosłem ciepłą ścięgnistą kulkę do pobliskich krzaków z wrażeniem, że tylko odraczam mu moment śmierci. Raz miał się szansę narodzić i zaraz zostaje skasowany, a jedyny czynnik, który by to mógł ewentualnie odwrócić, czyli ja, nic dla niego nie zrobi. Ale gdy wychodziłem wieczorem zamknąć bramę, z krzaków gdzie ów pisklak mógłby się dekować, zerwał się z furkotem jakiś dorosły brązowy ptak. Może jego rodzic? Może on nie pozwoli mu zginąć?
Leszek Jęczmyk wrócił z Festiwalu Fantastyki w Mierkach. Przywiózł książki: swoją, którą robiliśmy wiosną, i wznowienie mojej. (Książka Lecha ma tytuł „Życie jako okręt oglądany od spodu”, moja „Rewolucja z dostawą na miejsce”.) Dobre okładki, u mnie mało błędów (jeden). To ósma książka w serii, którą Wojtek wydaje; następną, która ma się nazywać „Siódme niebo”, będę musiał w dwóch trzecich napisać.
Chyba się starzeję, bo napadło mnie na Oramusa. Dziennik zarazy pochłonięty, trochę powzdychane, trochę pośmiane, bo na szczęście humor Autora, pomimo grozy wiejącej od statystyk szpitalno-trumiennych, nie opuszcza. A jako że zaraza trwa nadal i zanosi się na drugą falę, liczę na kontynuację cyklu, który zamierzam poczytywać przy piwie (nie tylko piątym), po obowiązkowym brewiarzu. Tak tak, to ja – ksiądz, który onegdaj (jakieś straszne wieki temu) adaptował Słynnego Autora na scenę, acz z reżyserii wskutek cenzury wówczas nic nie wyszło. Pozdrawiam serdecznie.