Dominika z Bereniką urządziły sobie właśnie seans filmowy z płytki; sądząc po charkotliwym języku, krzykach i odgłosach razów jest to kolejny Indiana Jones. Ja po całodniowym czytaniu siądę niedługo do trzeciego odcinka „Sposobu na Alcybiadesa” według najlepszej chyba powieści Niziurskiego, ale jakby niedopiętej, niewygranej do końca. Ma ona genialne momenty, jak wiersz znokautowanego boksera Wątłusza czy scenę z odgrywanego przez uczniów spektaklu z życia Murzynów: „Podły kacyku, sprzedałeś nas kolonizatorom!” Intryga tak absurdalna, że aż komiczna, w dodatku język… kto dziś tak pisze?
Na ekranie te sceny kompletnie niewygrane, sam film rozciągnięty jak guma, archaiczny i nieudolny, choć przecież kręcony w 1997 roku. Nazwisko reżysera – Szarek – nic mi nie mówi i dziś, niczym się potem nie wykazał. I tak mimo paru dobrych aktorów – Kowalewski, Kowalski – powstała kicha, którą oglądać można tylko z sentymentu. O dziwo, do tego pierwszorzędna muzyka: Niemen, Nalepa, przeboje tamtych lat (serial rozgrywa się w latach 70.).
Przed południem Berenika miała zdalną klasówkę z matmy. Przyglądałem się z boku, jak to wygląda. Zadania łatwe, dała sobie doskonale radę (trochę żeśmy przez ostatni tydzień ćwiczyli). Nauczyciel sprawny. Ale jednak to nie to samo co prawdziwa szkoła.
Wczoraj z Dominiką w Topazu i od razu pierwsza niespodzianka. Przed sklepem kolejka na 12 osób, stoją wszyscy w pięciometrowych odstępach, w środku ochroniarz żąda przywdziania rękawiczek (wiedzieliśmy i mieliśmy), na to skąpo pryska odkażaczem – i można wchodzić. Ludziska snują się między półkami, przed stoiskiem z wędlinami wyznaczony pas na podłodze, którego przekraczać nie wolno, kasy oddzielone od ludzi arkuszami pleksi, markotne kasjerki po każdym odprawionym kliencie psikają po ladzie. W domu cała ceremonia z myciem rąk, rękawic, z wyładowywaniem towaru do kwarantanny, z przecieraniem klamek spirytusem. Portki moje do dziś sezonują się na balkonie. Po tych wszystkich zabiegach siedliśmy przy piwie i mówię: – Słuchaj, jakby tu był wirus to łapiemy go na sto procent.
Człowiek żyje głównie radiem i telewizją. W radiu co rano moja ulubiona reklama o kobiecie, która wróciła z sanatorium. „Masaże, zabiegi, ubyło mi dobrych kilka lat, odupczyłam się za wszystkie czasy” – przedrzeźniam głos z radia. Druga o nauczycielce historii, która tyle musi spamiętać: daty, imiona władców, królów i nie pamiętam kogo jeszcze. Dlaczego to wszystko musi być takie głupie? Trzecia to agitka handlowa: Marian, zepsuła nam się pralka, nic to, Marian łup-łup w klawisze, zamawia nową. Nawet nie sprawdzają, czy starej nie można naprawić. A potem się dziwią, że planetę zalewają zwały śmieci i plastiku, bo przecież naprawianie nie daje zysku producentom.
W internecie jedna przygnębiająca wiadomość: po domach wzrasta liczba aktów tzw. przemocy domowej. Ludziska biją swoje dzieci i żony, bo nie potrafią z nimi wytrzymać pod wspólnym dachem, na paru tych samych metrach podłogi. Co zrobili z własnym życiem, skoro przebywanie z rodziną jest tak dolegliwe, że puszczają nerwy? To pierwszy wyraźny sygnał, że coś się przez koronawirusa zmieniło i dalej będzie się zmieniać. Pod wieczór Dominika mówi jeszcze, że ktoś w Warszawie usiłował popełnić samobójstwo: nie mógł wytrzymać sam ze sobą. Czy był chory, nie wiadomo.
A to dopiero początek. Nic nie wskazuje, by wirus się miarkował albo żeby wzbierało w nim poczucie niestosowności własnych poczynań.
Zadzwoniła pani z Polskiego Radia 24, żeby jutro udzielić wywiadu przez telefon. Czytała rozmowę z Czupryn (kto ciekawy, znajdzie ją tutaj). Tydzień temu, a jakby inna epoka. Nic z tego co tam powiedziałem, nie przestało być aktualne.