Pandemię jakby kto zdmuchnął: zniknęła zupełnie. Zaprzestano podawania komunikatów o nowych zachorowaniach i o zmarłych, nikt się tym już nie przejmuje. Wprawdzie na jesieni ma się zacząć od nowa i nawet zaleca się czwarte szczepienie profilaktyczne, ale nikt tego nie bierze poważnie. W szpitalach i placówkach służby zdrowia obowiązują nadal maseczki; jeszcze na bazarze szaleni starcy paradują w nich jak w kagańcach, przy powszechności nagich twarzy wygląda to kuriozalnie. W Myślenicach sąsiad, mechanik samochodowy na emeryturze, opowiada, że u niego w domu cała rodzina przeszła covid, i to raczej ciężko. Ale minę ma zadowoloną, wygląda zdrowo, opalony, uśmiechnięty. W mediach pojawił się na krótko wątek dobroczynnego wpływu wojny na Ukrainie na pandemię, ale nikt tego nie podjął, więc na czym by ten wpływ polegał, nie zdążyłem się zorientować.
Wszelako natura nie znosi próżni i już się huczy o nadejściu epidemii małpiej ospy. W Europie już mają, w Polsce nie odnotowano póki co żadnego przypadku, więc bać się nie ma czego, tym bardziej że to choroba ponoć łagodna. Rozsiewać ją mają gryzonie skurczybyki. Myszy? Ha, to i koty będą zagrożone. Jak koty, to i ludzie. Tak to jest przeplecione w naszej ponurej cywilizacji.
Wojna na Ukrainie minęła setny dzień i trwa nadal. Jak już bodaj pisałem, dla Rosji im dłużej, tym gorzej. Taka impreza kosztuje, zdaje mi się, że jeden pocisk artyleryjski to jakby mały samochód, nie można sobie nimi kropić od niechcenia. Wychodzi na jaw cały ruski chaos, brud, dezorganizacja, okrucieństwo i umiłowanie zbrodni. To jedno dobrze potrafią: zabijać nieuzbrojonych cywilów. Widać, że chcą koniecznie coś zdobyć, żeby mieć pretekst do zwycięskiego zakończenia wojny, ale idzie im to marnie, giną kolejni generałowie, internet pokazuje kolejne palące się czołgi i spadające helikoptery. W sobotę po wygranym turnieju Rolanda Garrosa Iga Świątek zwróciła się do Ukraińców słowami: „Bądźcie silni. Wojna wciąż trwa.” Trudno nie odczuwać dumy z tej smarkuli (21 lat), i z powodu tego, jak gra, i z powodu tego, co mówi.
Zdumiewa jedno: jak szybko rozsypały się struktury gospodarczo-wojskowe, te wszystkie nieformalne sojusze pomiędzy państwami (np. my i Węgrzy). Jeden czynnik = wojna – ujawnił głębokie podziały w Europie i grę państw takich jak Niemcy, które wymyśliły sobie, że ściągną rurociągami gaz i ropę z Rosji, po czym zamienią się w wielką stację dystrybucyjną i będą dyktować ceny. I tej myśli nie wyzbyli się jeszcze za Odrą.
Trzeci mój front: Myślenice. Wyniosłem 38 razy po 50 książek, 6 transportów wzięła biblioteka pedagogiczna, czyli w sumie 12 kartonów, jeden transport na 5 kartonów wypełnionych rocznikami „Literatury na Świecie” zorganizował mi Deusz. Minęły trzy miesiące, od kiedy rozpocząłem tę pracę, półki zaczęły świecić pustkami i teraz problemem stały się gazety i teczki. Archiwa. Dwa razy w miesiącu odbierają papier, przygotowuję pełne wory, tak że trudno dźwignąć – niech biorą. Dawno zwalczyłem w sobie tępy ból miłośnika książek zmuszonego wyzbywać się swego bogactwa, zostały mi już prawie same takie, które chciałbym przewieźć do Warszawy. No i regały, 5 podokiennych, trzy wysokie na 2,30 metra i cztery mniejsze na 2,04 metra. Te ostatnie kupił mi z 50 lat temu ojciec i one są ze mną najdłużej, chciałbym je zachować, bo już nic mi więcej nie kupi. Jutro po tygodniowej przerwie znowu ruszam do tej gehenny.
W domu tymczasem horror pedagogiczny. Dominika wysunęła Berenikę do dwóch olimpiad humanistycznych, w angielskiej nasze dziecko zajęło drugą lokatę w skali całej Polski, w polonistycznej szóstą. Przedwczoraj było rozdanie nagród w Pałacu Staszica, wróciły obie obładowane książkami i certyfikatami genialności; na szczęście dziecku nie przewraca się od tego w głowie. Może tylko rzeczywistość wydaje się jej powoli czymś, co polega na wygrywaniu różnych rzeczy, ale to widzi mi się nieszkodliwe, póki nie się przekroczy osobiście wrót kasyna. No i nie wiadomo, jak się ma do takiego wygrywania w życiu reguła, która mówi, że tak czy owak krupier bierze wszystko.
A ze dwa tygodnie temu wiadomości radiowe podały, że w pożarze domu letniskowego zginęła pisarka fantastyki Maja Lidia Kossakowska. Potem tej wiadomości nie powtórzono, więc myślałem, że może pomyłka, ale w końcu rzecz się potwierdziła. Znałem ten domek z opowiadań, bo znałem jego mieszkańców, Maję i Jeremiasza Grzędowicza. Siedzieli tam tak długo jak się dało, póki chłód nie wygonił ich do miasta, tam pisali i pracowali. Było to ulubione miejsce obojga, położone w lesie niedaleko Wołomina. Pożar musiał buchnąć natychmiast, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak. Widziałem zdjęcia pogorzeliska, ze spalonych desek i krokwi sterczały osmalone resztki muru. Jeremiasza złapali podobno strażacy, jak biegał wokół zgliszczy w skarpetkach. Nie miał ze sobą telefonu, więc to nie on wezwał straż pożarną. Podobno wyszedł w nocy po drewno do lasu, a jak wrócił, pożar huczał w najlepsze. W pogorzelisku znaleziono zwęglone szczątki Kossakowskiej i jej dwóch kotów, od razu wdrożono śledztwo, ale sekcja zwłok nie wykazała, żeby denatkę ktoś wcześniej pozbawił życia. Tak czy owak jest to ponura historia, Grzędowicz Kossakowska byli parą, razem mieszkali i pisali, chwalili się, że równocześnie zasiadają do komputerów. Książki sprzedawały się im na tyle dobrze, że dochody umożliwiały życie w ten sposób. Ale na najbliższym konwencie u Sedeńki nie będzie ani Mai, ani podejrzewam Jeremiasza. Nie siądziemy sobie przy piwie na tarasie i nie będziemy słuchać cudacznych opowieści, które snują bywalcy do głębokiej nocy. Sic transit gloria mundi.