Świat się zrobił dosyć parszywy tego lata. Gorąc daje do wiwatu, jak wstajemy rano, na liczniku za oknem już jest ponad 30 stopni, ale potem słońce chowa się za blok i okrąża nas z drugiej strony. Do południa mamy jako tako, kuchnia i sypialnia są po stronie północnej, a póki trzyma się chłód po nocy, to i w dużym pokoju można coś zrobić. Po dwunastej pozostaje zaciągnięcie zasłon i zamknięcie drzwi na balkon. Trzeba czekać do zachodu słońca, żeby znowu odzyskać pomieszczenie. Dominika kupiła sobie schładzacz do komputera, jest to owalna rama na sztorc, która generuje chłodniejszy wiatr i nielicho wyje; nie wątpię, że per saldo wypuszcza przy tym więcej ciepła niż to warte.
Do gorąca dochodzi inflacja 14-procentowa, człowiek idzie tu i tam i już się nie dziwi cenom, bo stare się pozapominało. Mięso, chleb, owoce kupować trzeba, bo z jedzenia nie da się zrezygnować; ostatnio w górę ruszyły i piwa, które kiedyś brałem w promocji po 2 złote (paradoks: w Warszawie miałem taniej niż na prowincji). Teraz ceny ocierają się o 3 złote, a niektóre gatunki śmiało tę granicę minęły. Beksa niemieckiego kupowałem dawniej w Kauflandu po 3,50, teraz po 3,99 (najbardziej wkurwiające są te dziewiątki), a pić trzeba, w ostatnie dni wychylałem nie mniej niż po 4 flaszki i kompletnie nie czułem alkoholu. Sam alkohol w piwie osłabł zresztą gremialnie, piwa są 5-procentowe lub trochę mocniejsze, 6-procentowe spotyka się rzadko. Mnie to nie przeszkadza, pijakom pewnie też nie, najwyżej łykną więcej. Martwi mnie jednak tendencja: wszystko wokół marnieje jak dotknięte jakimś trądem.
Wojna na Ukrainie trwa w najlepsze, orkowie mordują z zapałem, a w internecie pojawiają się opinie, że Putin może wygrać tę konfrontację. To by oznaczało świat jeszcze bardziej gówniany; my rzecz jasna mielibyśmy tyle szczęścia, co Ukraińcy teraz – stanęlibyśmy orkom na drodze. Kto by się bił z entuzjazmem za ten kraj – oto jest pytanie.
Także i covid jakby otrząsnął się z odrętwienia i przypomniał sobie o własnych powinnościach. W zeszłym tygodniu przeczytałem, że notuje się 200 – 300 zakażeń na dobę, w tym 50 ponownych. Marło przeciętnie 7 osób, testy objęły 4754 osoby (chyba dziennie?). Pandemia ma wrócić w całej okazałości jesienią, zaleca się czwarte dawki przypominające, wraca pomysł na kwarantanny, na ulicy, rzadko bo rzadko, ale pojawiły się maseczki (w ten gorąc!) Także i małpia ospa jakoś tam się rozprzestrzenia po Europie, czytam oto, że wirus ten zmutował już 50 razy i jest na najlepszej drodze do wytworzenia zjadliwych szczepów, które nas wykończą.
Gorąc, wojna, inflacja, wirusy – czterech jeźdźców apokalipsy. Niech mi kto powie, że nie.
W ostatnim tygodniu wyjeżdżaliśmy na konwent u VoYTaSSa. Odbywał się w tym roku w Waplewie, gdzie gościliśmy już pono 30 lat temu. Nic mi się nie zachowało w pamięci. Owszem, była tam wtedy jednostka wojskowa, teraz jest ośrodek wypoczynkowy AMW (chyba Agencji Mienia Wojskowego?), jest tak samo piękne jezioro… Zwykle jak człek chodzi po starych trasach, coś mu świta: tu byłem, tum leżał po pijaku, a tu wcześniej doprowadzałem się do godnego pożałowania stanu. Nad jeziorem trafiła się krzta optymizmu: łąbędzica wiodła młode, całe 7 sztuk, a kaczka nawet 8 niezwykle aktywnych kaczątek. Tak liczne mioty by znaczyły, że młodych nie wygarnęły drapieżniki i że wszystko to wyrośnie na nowe kaczki i łabędzie. Na pomostach obowiązkowo relaksujące się grubasy z przyrządami do męczenia ryb, wyciągali jakieś płotki, które z obrzydzeniem odrzucali.
W księgarni opowiedziałem VoYTaSSowi o moich osiągnięciach w pozbywaniu się książek. – Marucha – powiedział – tu na ladzie jest dwie i pól tony książek. Sam to wniosłem i sam wyniosę. – Jakiś brak entuzjazmu przebijał w jego wypowiedzi.
Wracałem z poczuciem niesmaku, żeśmy się postarzeli tak znacznie, niektórzy zaciągnęli nawet niebieską wartę, mówiąc górnolotnie, nic z tego wszystkiego nie wynikło i robimy to co robimy z przyzwyczajenia, z poczucia, że tak wypada, skoro robiło się to dotąd. Ale spotkanie o nauce i naukowcach u Lema miałem dobre; jak przyjemnie mówi się do ludzi, którzy w lot chwytają, bo znają temat, czytali Lema i coś tam jeszcze zachowało się im w szlejach.
A zaraz po powrocie postanowiłem odwiedzić pana Leszka. Starszy pan już od paru lat nie jeździ na te konwenty, dawniej wsiadał do nas, teraz VoYTaSS obiecywał mu transport z lodówką – nie, nie to, co myślicie, po prostu jedno z lekarstw musi przebywać w ochłodzeniu. Pan Leszek odmówił. Kupiłem sobie dwa piwa zimne, on nalał sobie żubrówki i gadaliśmy niespiesznie o tym i owym, a głównie o zdrowiu naszym. Ja o nadciśnieniu, pan Lech o szmerach, które odczuwa trzustce, ale wyglądał nieźle, poszliśmy nawet do piwnicy i przynieśliśmy starodawny kufer, który był mu do czegoś potrzebny. Dwa razy odpoczywaliśmy, choć w kufrze niczego nie było oprócz powietrza. Pomyślałem, jak Lechu będzie forsował te schody, kiedy chodzić mu się będzie gorzej, ale nic nie powiedziałem, na zmartwienia zawsze jest czas.
A jutro wyprawa do Myślenic. W ten upał, zwany także gorącem. Trzeba wyekspediować jeszcze trochę książek, jeszcze trochę papierów i zabrać się za regały. A nie jest tak, że mam to gdzie przewozić. W związku z tym, że potrzeba miejsca, czyściłem tu trochę pokój komputerowy. Wyrzucałem m.in. wycinki: o, głód, mówiłem, o, przeludnienie, o, ginące gatunki. Teraz w gazetach nie piszą takich rzeczy, bo nakłady spadły, redakcje tną objętości, a jak nie ma gdzie drukować, kawałki o cywilizacji pierwsze poszły pod nóż. Nowych wycinków już nie zrobię, wiem to dobrze, już nie zdążę o tylu sprawach napisać, zresztą nie ma gdzie, a i nie ma po co, bo to całe pisanie jakby miotanie grochem o ścianę mi przypomina. Po co zresztą pisać, jak wszystko widać gołym okiem. I quis leget haec – kto to będzie czytał? Wszystko to jasne, zrozumiałe – a jednak przykro.
Jednak pewnie niemało osób czyta, ale nie komentuje z wymienionych przez Pana przyczyn. Ludzie czują, że utracili sprawczość, wpływ na rzeczywistość. Władcy świata zaprojektowali już przyszłość niczym z „Wiecznej wojny” Haldemana i żadne wybory nic tu nie zmienią.
Nie zgodzę się z tezą, że nie warto było „robić w fantastyce”. Warto było. NF ukształtowała wiele osób wychowujących się w latach dziewięćdziesiątych. Obecnych programistów, inżynierów, menadżerów projektujących sensy życia dla mas. Teraz fantastyka jest wszędzie, jest tak powszechna, że aż niezauważalna. Przenika filmy i gry wypełniające morze nolensum, o którym wspomina Dukaj. Tak, to tylko papka dla przeżuwaczy, ale bez waszej pracy byłaby znacznie gorszej jakości. Pozdrawiam, stały czytelnik.