Dość długo nasza trójka nie doświadczała rykoszetów epidemii: owszem, chorowali inni, ale my funkcjonowaliśmy jak za starych dobrych czasów. W końcu jednak nastąpiło tąpnięcie: jakieś trzy tygodnie temu, we środę 24 września pod wieczór poczułem, że mój stan zdrowotny zaszwankował. Jeszcze jako tako przespałem noc, rano odwiozłem Berenikę do szkoły, ale wróciłem już na ostatnich nogach i od razu do łóżka. Tak leżałem nie ruszając się specjalnie, bolało mnie z lewej strony na plecach pod żebrami, potem z przodu też pod żebrami, a tak intensywnie, że nie mogłem się ruszyć. Widząc że nic w ten sposób nie wyleżę, zamówiliśmy wizytę w płatnej korporacji, do której należymy, lekarz obejrzał, zbadał, niczego nie znalazł (jego diagnoza: dolegliwość odkręgosłupowa), odesłał na USG i tym sposobem wróciłem do domu w takim dokładnie stanie, w jakim go opuściłem. Była sobota.
COVID 19 przechodzi w stadium zagrożenia permanentnego: jużeśmy do niego przywykli. A było jakieś inne wyjście? Przed końcem wakacji pojawiło się napięcie związane z wysyłaniem dzieci do szkoły. Obawy były takie: w tumulcie, jaki panuje w szkołach, wirus może skakać po dzieciach jak chce, te zaś przyniosą go w darze rodzicom i poziom zakażeń od razu wzrośnie. Nic takiego na razie nie nastąpiło. W środku miesiąca poziom zakażeń bił rekordy: nawet 900 i więcej dziennie, maluczko a pękłaby magiczna granica tysiąca.
Nie chciało mi się przez ponad pisać miesiąc wciąż o tym samym – ale nic się nie zmienia. Przez jakiś czas nowych zakażeń w Polsce nie przybywało, ustalił się poziom rzędu trzech setek dziennie. Raptem skoczyło to dwukrotnie, na poziom 600 i teraz prawie co dzień mamy nowe rekordy; wczoraj było to 680 zakażeń. Ludzie znudzili się wirusem, przestali się go bać, wylegują się w ciasnocie na plażach, upijają się po weselach, chodzą bez masek albo tylko pozorują ich noszenie, trzymając nochale na wierzchu – a wirusowi w to graj. Jakiś profesor oświadczył, że zakażeń może być nawet 10 razy więcej, tylko o nich nie wiemy i większość zainfekowanych przechodzi chorobę bezobjawowo. Jeśli ktoś liczył, że epidemia sama wygaśnie, to się rozczarował, bo jesteśmy od tego dalej niż w marcu.
Kto miał nadzieję, że wirus ustąpi przed wakacjami, ten chyba ostatecznie zwątpił. Wygląda na to, że epidemia będzie miała charakter długotrwały i pozostaje wyznaczanie kolejnych „progów normalności”, za którymi żyć się będzie bez zarazy. Takim progiem miały być wakacje, ale się nie ostały; teraz powoli ustala się nowy próg na koniec wakacji, wrzesień i początek roku szkolnego. Premier wysyła dziatwę obowiązkowo do szkół, ale czyni tak chyba ze względu na wybory, które będą w niedzielę.
Polska jest krajem paradoksów. Gdy koronawirus rzeźbił Włochy, Hiszpanię, Francję. Anglię, Szwecję – my ogłosiliśmy się strefą sukcesu medycznego. Niski poziom zarażeń, niewiele trupów, wypłaszczona krzywa przyrostu zakażeń, te rzeczy. Dzięki zapobiegliwości rządu, dyscyplinie społeczeństwa, mądremu stosowaniu zakazów uniknęliśmy plagi, plaga się nas – narodu wybranego – nie imała. Teraz wszyscy wychodzą spod wirusa jak spod wody, tylko u nas obciach. W weekend było ponad 1000 nowych zakażeń, a w jakiś pojedynczy dzień – ponad 600. Rekord. Trzeba by na nowo wprowadzić wszystkie stare zakazy, ale państwo już się słania na nogach, poza tym Europa już luzuje, nie wypada odstawać. Wielkie ogniska choroby wybuchają to na Śląsku, to w łódzkiem, to jeszcze gdzieś indziej. Ale naród ma dość, naród nie ma czasu czekać, aż się impet koronawirusa wyczerpie. Poza tym idą wakacje, schorowanym należy się wypoczynek.
W niedzielę po raz pierwszy od trzech miesięcy poszedłem do kościoła. Msza wieczorna, ludzi mniej więcej połowa tego co pamiętam, większość w maskach, ale niektórzy odważnie – bez. Ja zająłem swoje dawne miejsce przy orkiestrze – kilkoro entuzjastów przygrywa do mszy na gitarach i elektrycznych klawiszach. Dobrze śpiewają, zwłaszcza kobiety. Księdza przy ołtarzu widziałem przez brzozowe gałązki, bo przypadły akurat Zielone Świątki, ale reszta przebiegła normalnie. Dziwny widok spowiednika udającego się do konfesjonału w przyłbicy; zdawał się jej nie dostrzegać, jakby chodził w niej całe życie.