Wciąż jestem pod wrażeniem tej książki, choć czytałem ją po raz pierwszy w latach 70., kiedy ukazała się w serii Klub Interesującej Książki PIW-u. Wcześniej jednak rozmawiałem o niej z tłumaczem, którego od czasu do czasu po znajomości pytałem, co ma na warsztacie. – A, taką rzecz o Indianach – odparł. Nie bardzo mieściło mi się w głowie, że Lech zabrał się za coś w rodzaju „Winnetou”. Na taką sugestię wyraźnie zaprzeczył: – To poważna książka. Jedna z najlepszych, jakie tłumaczyłem.
Po lekturze zrozumiałem, dlaczego Lech się nią zachwycił. Pasowała mu szeroką panoramą, ale głównie chyba filozofią głównego bohatera, opisami Indian niszczącymi ich wizerunek szlachetnych czerwonoskórych, których bezlitośnie eksterminują biali żądni dolarów i krwi. Berger uczynił swego bohatera prostaczkiem, ale człek ten rozeznaje się znakomicie w sprawach swego świata. Wiele kwestii budzi jego zdumienie, lecz ogrom doświadczenia zebranego podczas stuletniego z okładem życia dał mu życiową mądrość. Jego przewodnikiem i mentorem w miejsce bezwartościowego i wcześnie utraconego ojca stał się sędziwy wódz indiański skóra ze Starego Szałasu. Nie żaden z napotkanych na drodze białych o znanych z historii nazwiskach, ale właśnie obdarzony talentem jasnowidza oślepły starzec analfabeta, który o świecie wiedział tyle, ile się dowiedział przemierzając prerie.
Powieść obejmuje okres mniej więcej od połowy XIX wieku po bitwę nad Little Bighorn stoczoną 25 czerwca1876 roku, w której Indianie Dakota, Czejenowie i inni odnieśli druzgocące zwycięstwo nad oddziałami generała Custera. Można rzec, że to okres ostatecznej eksterminacji Indian, wyzucia ich z terenów łowieckich i zapędzenia do rezerwatów. Jednakże genialne pociągnięcie Bergera nie polega na wyborze tego akurat czasu na akcję, w każdym razie nie tylko. Jego bohater funkcjonuje po obu stronach frontu. Jack Crabb urodził się jako biały, ale od dziecka wychowywał się wśród Czejenów, okresami – zależnie gdzie los go rzucał – przebywając to tu, to tam. Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik widzi obie zwaśnione strony „od środka”, zwłaszcza Indian, których egzotyka została mocno poprawiona i uwznioślona przez dzieła w rodzaju „Winnetou”. Indianie dla człowieka obeznanego nieco z cywilizacją białych to nędza, smród, bytowanie pierwotne bez żadnej perspektywy. Pod naciskiem białych osadników popieranych przez rząd amerykański ich strategia życia z dnia na dzień, z roku na rok zaczyna się załamywać. Indianie muszą się zorganizować i w efekcie dają łupnia wojskom rządowym w walnej bitwie, jednak w wyniku dalszych starć zostaną pokonani i ma rację Skóra ze Starego Szałasu, kiedy mówi po bitwie, że to już koniec wolności Indian. Pod tym względem powieść jest dość przygnębiająca, będąc opisem, jak cywilizacja bardziej zamożna, ekspansywna, wyżej stojąca pod względem technicznym, zmiata ze swej drogi cywilizację kontemplacyjną, złożoną z myślących magicznie lekkoduchów.
Wielkim walorem powieści jest humor, wynikły w równej mierze z osobowości relacjonującego przeszłość Jacka Crabba, co ze śmieszności samych wydarzeń czy postaci, którym świadkował i z którymi się zetknął. Powiedzieć, że dzieje Małego Wielkiego Człowieka (indiańskie imię Crabba) są tragikomiczne to nic nie powiedzieć. Zapewne, melanż ludzki jaki się wtedy przetaczał przez Amerykę, sprzyjał wytwarzaniu kuriozalnych sytuacji, którymi żywi się literatura. Czytałem sobie tę obszerną przecież książkę dla samej przyjemności lektury, rozpoznając w tym echa dawnych wrażeń i nie doznałem przy tym żadnego zawodu, co się mało kiedy zdarza przy takich powtórkach.