Za oknem zima niemrawo próbuje sobie przypomnieć o swych powinnościach, a ja chciałbym opowiedzieć o pewnym zdarzeniu z wakacji. Chodząc z pociechą po lesie w okolicy miejscowości Zenonów, parę kilometrów za Wołominem, stanęliśmy nagle jak wryci. Oto na samym środku leśnej drogi, prosto w cuchnące błoto, bo niedawno padały obfite deszcze, ktoś wysypał tak na oko furmankę książek.
Były to wydania z końca lat 50. i dalej, porządne w swoim czasie tomiszcza oprawne w płótno i szyte. Poddane destrukcyjnemu działaniu czynników atmosferycznych napuchły od wilgoci, okładki powyginały się we wszystkie strony, klejenia gdzieniegdzie puściły… Jakiś fanatyk mógłby próbować je ratować, ale ciężko o kogoś takiego w lesie. Cały ładunek musiał leżeć w tym miejscu przez jakiś czas i wydawał się nieodwołalnie zniszczony. Sięgnąłem po pierwszy z brzegu tom; były to akurat pisma Feuerbacha na niezłym papierze, który mógłby wytrzymać jeszcze niejedną dekadę.
Sporo leżało na stercie filozofów z różnych szkół, trochę klasyki polskiej i obcej – słowem książki, z których większość wzięłaby z pocałowaniem ręki każda bibliotekarka. Nie pochodziły ze zlikwidowanej gdzieś w pobliżu biblioteki, bo nie miały stempli ani numerów, z całą więc pewnością należały do zbiorów prywatnych. Wyobraziłem sobie oświeconego gospodarza, jak wieczorami, po robocie w obejściu, usiłuje mimo klejących się powiek czytać owego Feuerbacha, w którym zagustował nie wiedzieć dlaczego. Że ma za sobą etażerkę z książkami i od czasu do czasu sięga do niej po jakiś tytuł. Żona utyskuje, żeby się opamiętał i nie tracił czasu na głupoty, ale on zawsze lubił książki, wydawały mu się przepustką do lepszego, jaśniejszego świata. Jemu się nie udało tam dostać, ale może któryś z synów zdoła dzięki nim wyrwać się od krów i świń do miasta?
W stercie nie było żadnych nowości, może nie miał ich kto dokupić, może nie miał za co, a może nie odczuwał takiej potrzeby. Może syn nie widział sensu w trwonieniu pieniędzy w taki sposób. Stało się bowiem, że stary gospodarz zmarł. Niewiele po nim zostało, wymagające naprawy budynki, trochę znoszonych ubrań i te książki. Przez jakiś czas nic im nie groziło, ale rodzina potrzebowała więcej miejsca, ktoś się żenił albo wychodził za mąż, nie wiadomo.
Syn gospodarza liczył, że sprzeda książki, ale nikt ich nie chciał – przyszły czasy telewizji, komputerów, gry komputerowe zbłądziły pod strzechy… Sam nie nabrał nawyku czytania, więc pewnego wieczoru, nie mogąc znieść dłużej pełnego dezaprobaty jazgotu żony, załadował bibliotekę na wóz, wywiózł do lasu i strącił w błoto. Wracał w ponurym nastroju, że tak pozbył się pamiątki po ojcu, ale też z ulgą, że rozwiązał problem.
Żałowałem, że nie mam aparatu, aby sfotografować książki w błocie. Gdy go następnym razem przywiozłem z Warszawy, za cholerę nie mogłem znaleźć tego miejsca. A może ktoś uprzątnął książki w ramach gminnej akcji czyszczenia lasu ze starych opon, lodówek i telewizorów.