W jednej z poprzednich recenzji cytowałem włoskiego fizyka, który tak ocenił swoją profesję: „Bycie fizykiem to mordęga; na szczęście nie trzeba chodzić do pracy”. Niestety, chodzić trzeba, a nawet jeździć za nią po świecie, jak wskazuje książka „Między Bogiem a prawdą” Marka Abramowicza, który jest astrofizykiem.
Wskutek tych peregrynacji Abramowicz był szerzej w Polsce nieznany, choć czasem pojawiał się w kraju. Jednak od wyjazdu na kontrakt naukowy w 1979 roku do Austin w Texasie zniknął z naszego firmamentu na ponad 30 lat. Absurdy życia w PRL tak mu dopiekły, że rodzina opuszczała kraj bodaj z ulgą. Jak pisze w książce, przesłuchania SB przed przyznaniem paszportu były dla niego upokarzające. A przecież niczego PRL-owi nie zawdzięczał: wygrywał konkurs na stanowisko uniwersyteckie gdzieś w świecie, pakował rodzinę, jechali. Większość liczących się fizyków to globtroterzy, zwiedzający świat w poszukiwaniu pracy i możliwości rozwoju naukowego.
Pod tym względem dość wstrząsający jest rozdział poświęcony wyprawie na warsztaty naukowe na Korsyce. Dotarł tam w kąpielówkach, bosy, bez pieniędzy, dokumentów i bagaży. Przy okazji czytelnik świadkuje mocy PRL-owskich absurdów, które czyniły z Polaka wybierającego się za granicę pariasa spętanego dodatkowo licznymi zakazami. Wyglądało to jak osobliwy rodzaj zemsty państwa komunistycznego na tych, którym udało się urwać. Tak wyglądała inicjacja kariery jednego z wybitniejszych astrofizyków w Polsce i na świecie – a konkurencja w tej dziedzinie jest duża.
„Między Bogiem a prawdą” z pozoru wydaje się autobiografią profesora, bo wszak mamy tu wspomnienia z dzieciństwa i młodości, w tym przełomowego momentu wyboru, na jakie studia pójść, i dociekania, czy uda się sprostać wyśrubowanym wymogom. Jest nawet zacytowane zadanie, które Abramowicz rozwiązał w ramach olimpiady matematycznej. Są wspomnienia ze studiów i opisy miejsc takich jak Oksford, Triest, Kalifornia, Kopenhaga i Göteborg, gdzie Abramowicz pracował z największymi fizykami doby współczesnej. Szczególnie często wymieniany jest promotor Hawkinga Dennis Sciama: „Od niego najwięcej się nauczyłem”.
Jednakże książka pomyślana została także jako autobiografia intelektualna, Abramowicz przytacza nie tylko anegdoty o wielkich fizykach, ale pokazuje, czego sam dokonał i jaki jest stan badań w niektórych dziedzinach. To najlepsza popularyzacja astrofizyki, z jaką może spotkać się polski czytelnik, który wciąż do wielu książek ma dostęp utrudniony. Ważną kwestią dla autora jest wiara w Boga, ale Abramowicz nie idzie drogą kosmologa księdza Lemaitre’a, który wyraźnie rozdzielał ścieżkę naukową od religijnej. Dla Abramowicza, jeśli dobrze rozumiem, rzecz sprowadza się do wyboru pomiędzy Bogiem, który wyregulował Wszechświat w kierunku powstania istot rozumnych, a koncepcją wieloświata, która po darwinowsku optuje, że należymy do liczącego zyliony albo i lepiej zbioru przeróżnych wszechświatów o przeróżnych własnościach. Autor łamiąc zasadę brzytwy Ockhama woli wprowadzić jeden byt – Boga – niż owe miriady bytów, przy czym wieloświat nie jest koncepcją uzasadnioną naukowo. Wciąż nie ma na jego potwierdzenie żadnych dowodów ani obserwacji, jest to jeden z pomysłów, na które zdobyli się fizycy, by wyjaśnić owo zdumiewające wyregulowanie stałych naszego Wszechświata.
Skoro biografia intelektualna, to Abramowicz pokazuje także, jak radzi sobie z zagadkami, z którymi odbiorca jego książki jest bardziej zżyty, np. z kosmitami. Po włączeniu całego aparatu logiki i wiedzy ścisłej na ten temat wynika mu z rozważań, że w Galaktyce, a i w całym Wszechświecie, najprawdopodobniej jesteśmy jedyną cywilizacją rozumną. Tak pokazują gołe liczby. Od siebie dodam, że do podobnego wniosku pod koniec życia doszedł Lem, a także słynny astrofizyk Josif Szkłowski.
Książka napisana jest pogodnym, spokojnym stylem, nawet gdy dotyka kontrowersji. Dużo miejsca zajmują opisy miejsc i ludzi sztuki. Jest Abramowicz koneserem piękna, erudytą, lubi dobre jedzenie i debaty przy stole. To wszystko zapewniła mu fizyka; jakże jej nie cenić?