„Prawie 60 milionów sprzedanych egzemplarzy”, woła wydawca z okładki. Tamże informacja, że w 2000 roku „Publishers Weekly” ogłosił „Pajęczynę Charlotty” najlepszą powieścią dla dzieci wszech czasów. Książka pochodzi z roku 1952 i opiewa losy Wilusia, młodego wieprzka, który zamiast podzielić los swych braci i sióstr, czyli skończyć na stole jako szynki i balerony, zdobył sobie taką pozycję w gospodarstwie pana Zuckermana, że nie musiał obawiać się o swą przyszłość.
Scena otwierająca książkę zaiste mrozi krew w żyłach: oto ojciec łapie za siekierę i zmierza do chlewika, gdzie właśnie oprosiła się maciora. Jedna ze świnek, cherlawa i anemiczna, ma podobno nikłe szanse na przeżycie, więc lepiej od razu ją dobić niż ma się biedactwo męczyć. Atoli do akcji rusza 8-letnia córka gospodarza i usiłuje wyrwać ojcu siekierę; scena zmagań ojca z latoroślą szarpie nerwy nie gorzej niż jakiś horror. Ojciec w końcu ulega, a Frania otrzymuje felerną świnkę pod opiekę. Regularnie żywiony mlekiem, zadbany, mający własną budę pod jabłonią Wiluś rośnie jak na drożdżach i wkrótce zamienia się w dorodną świnię, która nie wykazuje żadnych ułomności.
Powieść E. B. White’a pod względem formalnym jest taka jak inne powieści dla dzieci: zwierzęta mówią ludzkim językiem, myślą i cierpią jak ludzie i jeszcze krok, a pomyślimy, że to tylko poprzebierani za owce i gęsi nasi pobratymcy. Gdy Wiluś ucieknie za płot, wszystkie zwierzęta ze stodoły dopingują go gromko i wołają, że wybrał wolność. Wszelako nad Wilusiem znowu zbierają się czarne chmury: oto zbliża się Boże Narodzenie, a stara owca informuje go, że wtedy ludzie przywykli zdobić swe stoły szynkami i baleronami etc. Los Wilusia wydaje się przesądzony.
Od rzeźni ratuje go mądra pajęczyca Charlotta, która obmyśla sposób, by ludzie przestali widzieć w Wilusiu mięso, a zobaczyli kogoś wyjątkowego. To się nadspodziewanie udaje; powieść White’a jest więc jakby opisem awansu Wilusia z nizin społecznych na szczyt, bo podziwiają go nie tylko zwierzęta, ale i ludzie. Przy okazji White ma do powiedzenia parę nieprzyjemnych prawd o naszym rodzaju, na czele z tą, że jak już ktoś nas do czegoś nakłoni, to akceptujemy to na zasadzie owczego pędu. I kto tu jest zwierzęciem?
Z powieści wynika też morał: nikogo nie należy skreślać na starcie. Gdy się świnię podkarmi, umyje, poświęci jej trochę zainteresowania, otrzymuje się wykwintnego wieprzka, który dostanie medal i nagrodę na jarmarku. Ale książka ma też inne walory: opisy życia na farmie, galerię zwierząt, które po swojemu komentują świat, momenty wzruszające, dyskretny humor, wspaniałe ilustracje Gartha Williamsa. Jakże przyjemnie czyta się tekst, w którym nie występują komputery, życie toczy się powoli i nie o wszystkim decyduje goły rachunek ekonomiczny. Tak sobie myślę: ile biednych, opuszczonych dzieci wyrosłoby na wartościowych ludzi, gdyby otrzymały porządne wychowanie, trochę starań i last but not least ciepłe buty czy kurtkę na zimę. Ilu ludzi strąconych w biedę na samym starcie i tułających się po meandrach życia dałoby się niewielkim wysiłkiem uratować przed wegetacją na marginesie społeczeństwa? Wystarczy odłożyć siekierę i okazać trochę serca.