Latorośl moja Berenika skończy niebawem 10 lat. Nie chcę powiedzieć, że czytać razem zaczęliśmy drugiego dnia po jej przyjściu na świat; w każdym razie stało się to dość wcześnie. Nie przejmowałem się, czy rozumie, o czym czytamy, bo odpowiada mi pogląd, że małe dziecko słucha najpierw melodii języka, a dopiero później łapie sens. Czytaliśmy nie na czas, ale do końca rozdziału albo do momentu, kiedy jej uwaga zaczynała odjeżdżać i małe oczka kleił sen – bo działo się to głównie wieczorami, przed spaniem. Tak zostało po dziś dzień, przy czym czytania są teraz dwa: jak ja odwalę swoje, matka zaczyna drugą turę po angielsku.
W ten sposób przeczytałem córce sporo książek, które sam kiedyś znałem i zamierzałem je sobie przypomnieć. Tak zaliczyliśmy „W pustyni i w puszczy” i „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, i powieści Verne’a: „Dzieci kapitana Granta”, „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi” praz „Tajemniczą wyspę”, w tej kolejności, żeby wszystko przebiegło logicznie. Przy okazji musiałem tłumaczyć znaczenie wielu słów i objaśniać wiele zjawisk, a pytanie „Na czym to wczoraj skończyliśmy?” weszło do naszego prywatnego kanonu. Zadawałem je chcąc zmusić latorośl do większego zaangażowania pamięci i żeby nowy tekst wykazywał dla niej związek z poprzednim.
Co z tych lektur Berenika zapamiętała, jej sprawa. Musiało jednak to dziwaczne zajęcie być dla niej w pewien sposób atrakcyjne, skoro kontynuujemy je do dziś (aktualnie w czytaniu „Dujawica” Marii Kann). Mieszkanie nasze jest zresztą przepełnione książkami, łatwiej znaleźć w nim książkę niż łyżkę czy koszulę. Co jakiś czas któreś z rodziców wydaje nową książkę albo coś wznawia; idziemy wtedy do knajpy St. Benedict, żeby to godnie uczcić. Dziecko do pewnego czasu było święcie przekonane, że wszyscy ludzie tak postępują z książkami i nawet pewnego dnia całkiem serio zadało pytanie, kiedy ono samo ma wydać pierwszą książkę (w domyśle: bo już chyba należałoby się za to zabrać). Stwierdzenie, że inni ludzie raczej nie praktykują takich dziwactw, było chyba dla naszej Bereniki pewnym zaskoczeniem.
Jeśli o mnie chodzi, wartością, jaką ze wspólnych lektur wyniosłem, było spostrzeżenie, że pewne książki są czym innym niż to, za co je miałem. Verne jest okropnie przegadany; za drobną odpłatnością podjąłbym się doprowadzić go do postaci kanonicznej. Bez żenady przepisuje encyklopedie i sprawozdania z gazet i każe to cytować swoim bohaterom. „Awantura o Basię” Makuszyńskiego nie nadaje się do czytania, ale „O dwóch takich co ukradli księżyc” tegoż autora to nadal rzecz genialna. Z Niziurskiego mieliśmy „Awanturę w Niekłaju” i „Marka Piegusa”, ale za chwilę zamierzam zaatakować wspaniałym (tak pamiętam) „Sposobem na Alcybiadesa” i „Księgą urwisów”. Absolutnie rewelacyjne okazały się ponownie dwie powieści Witolda Makowieckiego, „Przygody Meliklesa Greka” i „Diossos”, podobnie jak „Wesołe przygody Robin Hooda” Howarda Pyle’a, choć tu pewne drastyczności musiałem opuszczać. Próbowaliśmy niedawno nawet „Pana Tadeusza”, ale tu dziecko odpadło – widocznie jeszcze na to za wcześnie.
I tak sobie czytaliśmy i będziemy czytać. Nie jest to droga usłana różami, bo w księgarniach właściwie nie ma co kupić. Jakieś wampiry, zwierzoduchy, zombiaki i inne paskudztwa, przy których Tolkien to godny wykpienia poczciwiec. („Władca pierścieni” także zaliczony, a jakże.) Klasyki z mego dzieciństwa i młodości nie ma wcale, jakby rozwiała się w powietrzu. Na szczęście zostało jeszcze parę książek z dawnych czasów w domowej bibliotece i nimi się ratuję w potrzebie.
Nie chcę gloryfikować naszego wieczornego zwyczaju, ale Berenika nauczyła się pisać i czytać w wieku lat czterech, do szkoły poszła od sześciu, żeby nie nudzić się w domu, w trzeciej klasie skończyła samodzielnie cykl Riordana złożony z pięciu tomów po wieleset stron każdy. Co dalej będzie, strach myśleć – wszak nawet ojciec nie trawi już takich opasłych arcydzieł. W szkole latorośl nie ma poważniejszych trudności, a niedawno odebrała puchar za I miejsce w ogólnokrajowym konkursie na opowiadanie. Takiego pucharu ojciec dotąd się nie dorobił.
Daleki jestem jednak od tryumfalizmu, a zwłaszcza od polecania tej drogi innym rodzicom małoletnich pociech. W najczarniejszym śnie, jaki mnie nawiedza, Berenika zostaje zawodowym literatem i z trudem wiąże koniec z końcem. Czytanie dobre jest jako hobby; jako rozrywka i higiena jamy mózgowej, lecz jako profesja, z której trzeba utrzymać rodzinę – broń Boże! Nie wiadomo więc, co lepsze, gdy się tak człowiek przygląda szalonemu światu: czy pędzić dziecko do książek, czy przeciwnie – odpędzać, bo od nadmiaru lektur będzie mu tylko gorzej.