Pisarz fantastyki ma znacznie łatwiejsze zadanie, bo polega głównie na własnej wyobraźni. Jeżeli ma ją wystarczająco bujną, to po prostu czerpie z niej garściami. Kiedyś kpiłem, że aby napisać powieść fantasy, wystarczy przeczytać trzy powieści tego gatunku, żeby samemu napisać czwartą. W przypadku powieści „Wypędzony” naprawdę długo studiowałem źródła, przeczytałem masę książek, obejrzałem też parę filmów związanych z tym tematem. Same przygotowania merytoryczne trwały przeszło rok, ponieważ szukałem źródeł, niektóre były już trudno dostępne. Czytanie tych opasłych tomów też zajęło mi sporo czasu. Było mi może łatwiej o tyle, że od dzieciństwa lubiłem historię. Dzieje II wojny światowej zawsze mnie pasjonowały i miałem już jakieś wcześniejsze przygotowanie, nie wkraczałem na teren całkowicie dla siebie obcy i nieznany.
Ja Wrocławia oczywiście wtedy nie widziałem, ale wielokrotnie wertowałem album zawierający kilkadziesiąt bardzo dobrych fotogramów z lat 1945-46, który ukazał się nakładem wrocławskiego wydawnictwa Via Nova. Wiele z miejsc, które odwiedza mój bohater, to są właśnie te fotografie, opisywałem wygląd ruin na ich podstawie. Bardzo wiele dały mi też zdjęcia lotnicze Wrocławia wykonane w roku 1947. Sporo zaczerpnąłem z pamiętników pionierów, którzy szczegółowo opisywali, co się wtedy we Wrocławiu działo. Np. tekst autorstwa poznanianki Joanny Konopińskiej, która w tym właśnie okresie przyjechała do Wrocławia, to pamiętnik z pobytu w „odzyskanym” mieście, zatytułowany „Tamten wrocławski rok”. Konopińska przyjechała ze swoim ojcem, profesorem uniwersyteckim, odbudowywać tutaj życie akademickie. Pracowała we Wrocławiu dłuższy czas i scena ze sprzętem transportowym do szabru jest wzięta z jej wspomnień. Ona zobaczyła to panoptikum, gdy wysiadła na stacji Psie Pole, po niemiecku Hundsfeld. Zresztą wszyscy pionierzy piszą, że odbywał się tutaj mega szaber. Miasto zostało po prostu rozgrabione i te wszystkie przypadki opisywane w mojej powieści są wyłuskane z rozmaitych wspomnień pionierów.
Sięgałem również po współczesne opracowania historyczne, choć powiem szczerze – nikt specjalnie obszernie nie zajmuje się kwestią wywózki miejscowej ludności niemieckiej. Zarówno historycy czy autorzy wspomnień pisanych w latach 60. i późniejszych, jak i autorzy w latach 90. wyraźnie zachowują pewną enigmatyczność.
Wojna wypala ludzi, powoduje powszechną znieczulicę. Śmierć staje się czymś oczywistym i nie wywołującym emocji. Pisał przecież Różewicz w wierszu „Ocalony”: „widziałem furgony porąbanych ludzi, ocalałem prowadzony na rzeź”. Jest to relacja całkowicie bezemocjonalna, wyznanie człowieka wewnętrznie wypalonego. Dotyczy to nie tylko wojny toczonej w Polsce, ale w ogóle światów opanowanych przez zło, jak systemy totalitarne. Powiedzonko „cierpienie uszlachetnia” brzmi dobrze jako slogan, a tak naprawdę cierpienie niszczy człowieka, dehumanizuje go i powoduje zobojętnienie. W mojej powieści starałem się to podkreślić. Ci ludzie, którzy latem 1945 roku się zjawili we Wrocławiu, i ci, którzy w nim do tej pory mieszkali, przeszli przez piekło. Niemcy przeżyli koszmar oblężenia i też zetknęli się z masową śmiercią. Polacy, którzy przyjechali ze wschodu czy z centrali, też niejednokrotnie uczestniczyli w zabijaniu lub na ich oczach zabijano setki czy tysiące ludzi. W tej powojennej epoce nie mogło być mowy o jakimś tam savoir vivrze, jednak uważam, że zawsze warto powalczyć o elementarną przyzwoitość.
Nie wiem, czy miałem takie założenie, żeby stworzyć książkę o wybaczeniu. Myślę, że nie nazwałbym się autorem specjalnie moralistycznym. Ta powieść powinna służyć ważnej refleksji, a za nią powinno iść wybaczenie. Stosunki Polaków i Niemców są – mimo oficjalnie zadekretowanego pokoju i pojednania – ciągle bardzo skomplikowane. Jedną z trudniejszych spraw jest kwestia powojennych wysiedleń, tego wielkiego transferu ludności, który się tutaj dokonał. Chciałem ukazać ten problem nie z geopolitycznego, tylko z czysto ludzkiego punktu widzenia. Moją intencją było pokazanie racji obu stron. W tym sensie jest to powieść polifoniczna, wielogłosowa, ponieważ zrobiłem to, czego nie zrobili do tej pory inni autorzy, nawet Henryk Worcell, który pisał o tych sprawach w „Najtrudniejszym języku świata”. Dopuściłem do głosu Niemców, pozwoliłem im mówić o tym, co czują, gdy ich świat ogarnia apokalipsa. Doszedłem do wniosku, że tyle lat po zakończeniu wojny należało to wreszcie zrobić.
Fragmenty wywiadu „Niemcy też ludzie”, za zezwoleniem Jacka Inglota