„Cała prawda o planecie Ksi” Janusza Zajdla ukazała się w roku 1982 jako środkowa z pięciu kluczowych dla jego twórczości powieści zaliczanych do fantastyki socjologicznej. Zamierzał napisać jej kontynuację, zostawił konspekt i dwa fragmenty, ale ukończyć utworu nie zdążył. Zmarł jak wiadomo na raka płuc, w lipcu 1985 roku. Trzy dekady po pierwszym wydaniu „Planety Ksi” zapadła decyzja o jej kontynuacji. Jak to bywa w dzisiejszych czasach, napisać miał ją inny autor, wyłoniony w konkursie. Autorem okazał się Marcin Kowalczyk z Torunia, pracownik naukowy, na polu fantastyki debiutant.
Od strony formalnej powieść „Drugie spojrzenie na planetę Ksi” jest do przyjęcia. Zajdel nigdy nie był wybitnym stylistą, jego siłą były koncepcje i modele socjologiczne, które przedstawiał w literackiej formie. Kowalczykowi udało się wejść w jego język i sposób budowania intrygi, w scenografię i położenie sprowadzonych do wspólnoty pierwotnej ludzi ery galaktycznej. Zdołał także wkomponować w powieść pozostawione przez pisarza fragmenty. Niestety, są one najsłabszym elementem i do tego stopnia anachronicznym, że kompletnie zdefasonowały nową powieść i zniweczyły szansę na racjonalne rozwikłanie kwestii pokazanej w „Całej prawdzie”. Po prostu nie nadawały się do powieści ukazującej się w innym czasie, dla innego czytelnika.
Z całej piątki ostatnich powieści Zajdla „Cała prawda” jest pozycją najmniej udaną. Zajdel zamyślił przedstawić społeczność wzorowaną na przewrocie bolszewickim, ale w miejsce ciemnych chłopów i sołdatów wstawił oświeconych ludzi przyszłości. Przy budowie „nowego społeczeństwa” niezbędny jest oczywiście terror połączony z kłamstwem oraz nędzą bytowania. Przewrót na Ksi wypadł dość wiarygodnie, aczkolwiek dziesiątka terrorystów na 35 członków załogi czterech statków z zamrożonymi kolonistami to jednak trochę mało. Ale i bolszewicy początkowo byli w rosyjskim społeczeństwie w mniejszości, rewolucja wydawała się mrzonką – a jednak do niej doszło.
Godnym uwagi motywem pierwszej powieści było przyłączenie się do spisku przez jednego z pilotów, uzasadniającego swe postępowanie wallenrodyzmem. Tu Zajdel znakomicie ukazał wsiąkanie przekabaconego osobnika w system, codziennie naginającego się do odgórnych wymogów – aż w końcu staje się jednym ze zbirów. Idiotyczna wydaje się natomiast decyzja komandora Slotha, który przybył na Ksi z wyprawą i po obejrzeniu, jak się sprawy mają, natychmiast odlatuje, pozostawiając czterech ludzi, którzy właściwie nie wiedzą, co robić. Zbierać informacje? Szykować przewrót? To zadanie stanęło przed Marcinem Kowalczykiem.
Sloth nie mógł się ulotnić z prostego powodu: z Ziemi na Ksi jest dwadzieścia lat świetlnych. Powrót oznacza stratę co najmniej pięciu dekad, zanim ekspedycja powróci z odpowiednim wyposażeniem i pomysłami. Sęk w tym, że pomysły i wyposażenie powinna mieć już za pierwszym razem, inaczej jesteśmy na bakier z logistyką takich wypraw. Nie można unikać ani odwlekać interwencji pętając się bez sensu tam i z powrotem po kosmosie. Koloniści mieli z pewnością podpisane umowy z konsorcjum, które akcję organizowało i prawnicy wynajęci przez krewnych albo pod naciskiem społeczeństwa puściliby je z torbami.
Wadą książki Kowalczyka jest archaiczność – kontekstem dla niej są inne czasy, w których żyje mądrzejszy o owe trzy dekady czytelnik. Archaiczna, bo pochodząca z lat 80. XX wieku, jest cała sfera techniki, archaiczna jest też sytuacja socjologiczna. Nie wierzę, że tak szybko i bezboleśnie udałoby się wyprzeć z umysłów kolonistów wspomnienia o tym, co widzieli na Ziemi, nawet pod groźbą sankcji. Raczej byłoby jak w polskim komunizmie: rozwinąłby się drugi obieg myśli i wypowiedzi, przaśne poczynania władców wywoływałyby jeno drwiny i śmiech. Kontekst ziemski jest o tyle istotny, że społeczeństwem dysponującym taką pamięcią nie da się łatwo zawładnąć, a i ono łatwo się tej pamięci nie wyrzeknie.
Cały czas traktuję powieść Zajdla i kontynuację Kowalczyka jako realistyczną z prostego powodu. Metafora ma już tylko odniesienia historyczne, opowieść o zasiedleniu Ksi zamienia się więc w pierwszopoziomową czytankę z elementami profetyki (ów terroryzm, który nabrał wigoru w pierwszej dekadzie XXI wieku). Pamiętajmy jednak, że kiedy Zajdel to pisał, terroryści byli bardzo aktywni. Grupa Baader / Meinhof dawała do wiwatu w ramach Rote Armee Fraktion, a niewiele od niej odbiegała Action Directe. Zajdel nie był tu wieszczem, tylko obserwatorem. Powrót na Ziemię, który Sloth uzasadnia tropieniem terroryzmu na miejscu, bo tam jest jego centrum decyzyjne, wydaje się całkowicie zbędny, dość przesłać szyfrowany komunikat, by odpowiednie służby zajęły się sprawą gorliwie i bez Slotha.
Rzecz najprostsza, którą należało wprowadzić już w pierwszej książce, sprowadza się do natychmiastowego ożywienia pozostałych 3500 osadników (z początkowych czterech tysięcy) spoczywających w anabiozerach. Ich obecność przeważyłaby szalę. To oczywiste posunięcie wykonuje dopiero Kowalczyk – o wiele za późno. A zamiast wchodzić w tę społeczność, skradać się, narażać życie, jak czynią ludzie Slotha pozostawieni na Ksi, należałoby uruchomić projektory laserowe i wyświetlać co wieczór na niebie filmy z Ziemi, fabularne, przyrodnicze bądź historyczne. Pamiętam z doświadczenia, jaką siłę rażenia miały w siermiężnej rzeczywistości komunizmu filmy amerykańskie i zachodnie.
Resumując: powieść Zajdla o planecie Ksi jest skażona grzechem niedomyślenia, niedopięcia intrygi. Z niedopracowania pierwszej książki wynikają słabości jej kontynuacji. Nie należało w ogóle rozważać takiego pomysłu, spuszczając na Ksi miłosierną zasłonę milczenia i zostawiając sprawy tak jak je pozostawił autor. Niestety, względy merkantylne przeważyły szalę i spowodowały odgrzanie tematu, za cenę uszczerbku na renomie zasłużonego i cenionego pisarza.