Wielka strata, śmierć Młynarskiego. Nie dlatego nawet, że już nic nie napisze, bo pod koniec życia zrobił się z niego doraźny, zajezgły dziadyga, który nie omieszkał w artystycznej formie wygarnąć PiS-owi – artysta tej miary powinien bardziej szanować siebie i swój talent. Dlatego szkoda mi autora tych setek piosenek, że już nikt inny tak o nas nie powie. Że ktoś tak operujący językiem polskim nobilitował wszystkich, którzy się nim posługują, a więc poniekąd i mnie. Na szczęście teksty pozostały, a skromny z nich wybór ukazał się książkowo jako „Od oddechu do oddechu”.
Nie ma w spisie piosenki tak zatytułowanej. To by znaczyło, że tytuł bardziej odnosił się do sytuacji życiowej poety, zaatakowanego chorobą, który pojął, że każda sekunda to czas darowany, że życie było ulotne, choć na tyle długie, by tego początkowo nie zauważyć. Szczęśliwy, kto z upływem czasu odcinał od siebie takie wspaniałe teksty, które stały się jego marką.
Zdaje mi się, że wyniknięcie Młynarskiego we wczesnych latach 60. XX wieku wzięło się z niezgody na bylejakość tego, co się proponowało w ówczesnym szołbiznesie. Że rydz rudy w ciemnym borze / że miłemu coraz gorzej / że się miła przeziębiła i zawyła / że kończyny twojej ciepło / i że kukła dziadka Buło to motywy wymienione w pierwszej w zbiorze krytyce „Ludzie to kupią”, stanowiące kwintesencję ówczesnej produkcji tekściarskiej (Wędrował stary Buło z wsi do wsi). Z tego samego okresu pochodzi programowa „Taka piosenka, taka ballada”: Ech, lubicie wy piosenki / z byle jakich słów i nut . Autorowi zaś marzy się Taka piosenka, taka ballada / co byle czego nie opowiada / bo słów jej szkoda, bo krew nie woda / bo nagli czas. I tego przez całe życie (prawie) się trzymał.
Wystartował od razu z wysokiego c i w postaci skończonej. To znaczy, że w późniejszych latach niczego już do ustalonego w latach 60. wizerunku nie dodał, cyzelując trochę formę i bardziej krytycznie odnosząc się do rzeczywistości. Porcja tekstów z lat 60. zawiera same wielkie hity: „Z kim ci tak będzie źle jak ze mną”, „Och ty w życiu”, „Polska miłość”, „Ballada o Dzikim Zachodzie”, „Ballada o zasługiwaniu”, „Nie ma jak u mamy”, „Ballada o malinach” czy absolutnie genialny „Przedostatni walc”. O polskiej rzeczywistości pisał ironicznie, ale życzliwie: „Światowe życie”, „Niedziela na Głównym”, „Jesteśmy na wczasach”, „W co się bawić?” pokazują PRL dobroduszny, patrzący przez palce na słabości obywateli. „W Polskę idziemy” z lat 70. ma już inny wydźwięk, sumujący nędzę egzystencji w komunizmie. Tu dostało się obywatelom za pijaństwo, ale później dostawało się i systemowi, i władzy, na różne sposoby. Że zaś był Młynarski mistrzem metafory, drugich den i ukrytych znaczeń, na niczym nie można go było przyłapać.
Absolutne majstersztyki to jego piosenki do muzyki i o muzyce, jak „Obiad rodzinny”, „Prześliczna wiolonczelistka”, „Żniwna dziewczyna” czy „Daj Des”. W akademii piosenki, jeśli kiedyś taka powstanie, analizowanie tych przypadków będzie należało do żelaznego repertuaru wykładowców.
Trzeba też rzec, że nie gorszy był Młynarski jako wykonawca własnych tekstów. Agresywny, ironiczny i autoironiczny, kiedy zaś trzeba zasadniczy – robił to na tyle doskonale, że mało kto ma ochotę śpiewać po nim jego piosenki. Oczywiście z wyjątkiem tych, które od razu przypadły innym wykonawcom, a była tam cała czołówka polska, od Jędrusik i Banaszak przez Skaldów po Geppert i Zauchę. Mój ulubiony Młynarski to ten już opierzony, z lat 70. i trochę późniejszych, interpretujący swe nie najbardziej ograne kawałki. Ale i później bywało wybitnie: za „Alkoholików z mojej dzielnicy” może nie dałbym sobie uciąć ręki, ale słysząc ich za każdym razem wpadam w zachwyt.
Zniknął artysta wielki, nie pozwalający sobie na cynizm ani chałturę, nie maskujący nimi lenistwa ani niedostatków warsztatu. Traktujący swoje zajęcie poważnie. Mało takich zostało.