Wyobrażam sobie, że przyznanie pisarzowi Nagrody Nobla straszliwie demoluje jego dalszą twórczość. Milion dolarów do ręki, tłumaczenia po całym świecie, poczucie, że osiągnęło się w pisarskim fachu wszystko, uznanie szerokich rzesz – to wszystko musi człowieka szalenie rozpraszać i demobilizować. Znużony przyjmowaniem oznak hołdu autor rozleniwia się, pisać mu się nie chce, bo i po co, a niebagatelnym obciążeniem jest też fakt, że nie może sobie pozwolić na poluzowanie rygorów artystycznych i wypuszczanie słabizny. Trzeba doprawdy sporego hartu ducha, żeby się z tego zaczadzenia otrząsnąć, splunąć, powiedzieć: wszystko marność, po czym usiąść do przędzalni liter jak za młodych lat, kiedy o sławie światowej tylko się marzyło.
Aleksander Sołżenicyn otrzymał Nobla w 1970 roku, a więc z brzemieniem tej nagrody żył 38 lat. Od 1974 roku wygnany z kraju, powrócił do Rosji po 20 latach, bo stan Rosji go martwił i zdawało mu się, że lepiej gdy na miejscu osobiście przypilnuje spraw. Na ziemi amerykańskiej, gdzie jako emigrant osiadł, pisać opowiadań mu się nie chciało, ale po powrocie worek się rozwiązał. Mamy więc opowiadania z lat 1993 – 98, zebrane w tomie „Morelowe konfitury” i stanowiące część tomu „Przełomy. Opowiadania zebrane”, wydanego u nas w 2001 roku. Dziwny tytuł tego wyboru pochodzi stąd, że opowiadania te ponazywane są mało atrakcyjnie („Ego”, Na krańcach”, „Narybek”, „Nastieńka”, „Morelowe konfitury”, „Tak czy siak”, „Przełomy”, „Żelabuskie Wysiełki” i „Adlig Schwekitten”; w dodatku „Przełomy wykorzystano w poprzednim tomie). Kto go zna, może do woli porównywać, jak się zmieniły zainteresowania i forma literacka noblisty.
Ale porównywać nie ma czego, bo Sołżenicyn wiecznie pisze o tym samym. Wciąż interesuje go Rosja, życie w Rosji, katusze Bogu ducha winnych ludzi w imadle stalinizmu, mechanizm nieludzkiego systemu, który sprawia, że uczciwi w innych warunkach ludzie zamieniają się w monstra albo giną. Już pierwsze opowiadanie traktuje o buntach chłopskich przeciw bolszewikom w guberni tambowskiej. Bohater tych buntów zmuszony jest do zdrady, aby ocalić rodzinę.
O dziwo, sporo tu tematyki wojennej, coś jakby wspomnienia z frontu. Wojna wydaje się Sołżenicynowi sprawą czystą; owszem, giną żołnierze, ale reguły są jasne i gra uczciwa: Niemcy chcą pozabijać nas, my – Niemców. Gdzieś w tle plączą się postacie politruków, tych patentowanych leni frontowych, ale ogólnie nie jest źle. Wiele lat później kombatanci odwiedzają rejon walk i wszędzie widzą nędzę ludzką, rozpaczliwe wiązanie końca z końcem. To po to żeśmy walczyli? Spojrzeniem z innej strony jest opowiadanie o Żukowie piszącym memuary: przypomnienie meandrów jego kariery wojskowej, gier i zmagań na salonach politycznych, walk gabinetowych o wpływy, nagłe awanse i upadki marionetek Stalina. Sołżenicyn zdobył się tu na naprawdę żrącą ironię, podobnie jak w tekście o meandrowaniu znanego pisarza komunistycznego, który jakoś przeżył wszystkie zawieruchy (z realiów można wnosić, że chodzi o Aleksego Tołstoja).
Późne opowiadania Sołżenicyna zachowują kompozycyjną dwudzielność, pokazują dwa aspekty tej samej sprawy. Bunty przeciw bolszewikom, pacyfikacja rebeliantów, historia – a tuż obok współczesność, która z niej wynikła. Noblista nie ma miłosierdzia ani dla przeszłości komunistycznej, ani dla nowobogackiej teraźniejszości, kiedy w kąt idą stare zasługi i dawni towarzysze z frontu ideologicznego, ze służb muszą się przekwalifikować. Recepta Sołżenicyna na literaturę jest prosta: trzeba śledzić życie, znać je, tropić i rozszyfrowywać podłości, jakie się dostrzega i o jakich się słyszy. Potem nadawać temu kształt artystyczny – tyle wystarczy. Taki pisarz, dzielący niedole swego pokolenia, który zaznał plag swego czasu, ma prawo mianować się jego sędzią. I wydaje mi się, że akurat ten typ pisarza, jaki Sołżenicyn reprezentuje, nie ma najmniejszych kłopotów z zawrotami głowy po Noblu. Nie takie ewenementy próbowały zepchnąć go z kursu.