Na wieść o sukcesie finansowym cyklu o Harrym Potterze mrowie autorów fantasy zakasało rękawy, pragnąc dorównać osiągnięciu J. K. Rowling. Większość pewnie spłodziła – i jeszcze spłodzi – utwory epigońskie, będące jeno czczym powtarzaniem cudzych motywów i rozwiązań fabularnych; próby skonstruowania czegoś autonomicznego należą tu do rzadkości. Gdy już jednak uda się na nie natrafić, trud lektury zostanie sowicie wynagrodzony.
Jednym z przypadków udanej inspiracji jest powieść „Sabriel” , pierwszy tom cyklu bliżej u nas nieznanego australijskiego autora Gartha Nixa, który wprawdzie przyjął założenia wyjściowe niemal identyczne jak pani Rowling, ale fabule i scenografii zdołał nadać własny indywidualny rys. Zamiast więc szkolonego magicznie chłopca mamy tytułową dziewczynę parającą się raczej groźnym typem czarów, bo nekromancją. Uczy się ona w Wyverley College, czyli jakby pensji dla panien „z wyższych sfer”, ale z dnia na dzień musi porzucić doniosłe zadania edukacyjne, bo jej ojciec właśnie wpadł w pułapkę po stronie Śmierci i trzeba go ratować. Równie złe i przewrotne jak Voldemort indywiduum z piekła rodem psuje pozytywną aurę tej krainy, rozsiewa z upodobaniem zło i ład zamienia w chaos. Finałowa rozgrywka z jego udziałem ma miejsce właśnie w murach Wyverley, bladego odpowiednika Hogwartu.
Po okładce można by odnieść mylne wrażenie, że jest to powieść z elementami satanistycznymi: tytuł „Sabriel” kojarzy się wszak z anielskim bądź szatańskim imieniem – a diabeł to upadły anioł. Na kupionych od zachodniego wydawcy grafilach roi się od podejrzanych ideogramów, choć nie są to na szczęście przyzywające szatana pentagramy, tylko przekreślone kwadraty, trójkąty i koła. Znaki te, mające się kojarzyć z magią „nekro”, należą do tzw. Kodeksu, który jest podstawą magiczną funkcjonowania tej krainy i wywiera działanie pozytywne.
Abhorsen, ojciec Sabriel, ma dar, a i poniekąd obowiązek nakładania więzów na zmarłych i odsyłania ich z powrotem tam, gdzie ich miejsce – w zaświaty. Głównym bowiem problemem w opisanym świecie stał się fakt, że zmarli nie chcą przebywać w Śmierci, tylko jak mogą garną się do Życia. Jedni po to, by sobie jeszcze podokazywać – w Śmierci panują przykre ograniczenia i idzie się tam stopniowo ku zatracie – inni są wysyłani z misją przez mocniejsze pod względem magicznym osobniki. Krótko mówiąc areną zmagań jest nie tylko dobrze nam znany padół łez, ale także rejony pozadoczesne.
Garth Nix stworzył w „Sabriel” dość ponury krajobraz, bo gdy zmarłych trzeba z powrotem zapędzać do trumien i nie ma kto tego robić, sytuacja bywa nie najweselsza. Zaludnił go także odpowiednio wystylizowanymi maszkarami o nieposiężnej dla zwykłego śmiertelnika mocy; spośród nich bodaj najlepiej udały mu się mordikanty. Budzi grozę władza, jaką nad zmarłymi mają prominenci owego piekła, układający ich w karne watahy i zmuszający do realizowania jeżących włos na głowie planów. Oprócz atrakcyjnej narracji i wszystkich bajerów, jakie stosują autorzy tego gatunku, mamy też naśladowanie podejścia Tolkiena, czyli walki w obronie porządku świata. Porządek ten został niegdyś unicestwiony przez demonicznego Rogira z królewskiego rodu; setki lat świat ten jęczy w niewoli okropności przerastających ludzkie pojęcie, aż za przyczyną Abhorsena i Sabriel dochodzi do nowej konfrontacji.
Istotne novum w porównaniu z resztą książek z tej półki stanowi wyposażenie nekromantów w dzwonki, z których każdy odzywa się po swojemu i dysponuje odmiennymi kompetencjami. Ranna zsyła sen, Mosrael budzi, Kibeth służy do przemieszczania się, Dyrim ucisza zbyt elokwentnych, Belgaer przywraca lub kasuje pamięć, Saraneth wydaje dźwięk mocy, zaś największy Astarael, „od smutku i żałoby”, jest dzwonkiem ostatecznym. Wszystkie przydają się szczególnie za bramami Śmierci, których jest dziewięć, ale i w Życiu Saraneth skutecznie pęta zmarłych, a Astrael piorunem wysyła ich do Śmierci. Dlatego zamiast pytać, komu bije dzwonek, lepiej zawczasu brać nogi za pas.