Mariusz Urbanek o Brzechwie nie dla dzieci

– Pisze Pan różne rzeczy, ale to chyba biografie wysforowały się na czoło Pańskiej twórczości. Jak to się stało, że zainteresował się Pan właśnie tym rodzajem literatury?

– Biografie, które piszę, to efekt tego, co mnie samego interesuje w historii. A patrzę na nią przez pryzmat losów ludzi, a nie tzw. mechanizmów dziejowych. O wielkiej historii też można opowiadać opisując pojedyncze losy ludzi w niej zanurzonych, a czasem będących tylko jej ofiarami. Moi bohaterowie funkcjonują nieco na obrzeżach wielkiej polityki, nie są jej kreatorami, ale w ich losach odbija się wszystko, co ważne. 

 

– Uważam biografie za bardzo wymagający dla autora rodzaj piśmiennictwa. Co jest dla Pana najtrudniejsze: zbieranie materiału, selekcja, układanie go w książce?

– Jeśli efekt ma być dobry, każdy z tych etapów jest ważny, a przez to wymagający. Gromadzenie materiału to działalność detektywistyczna, chodzenie tropami, które nie wiadomo, gdzie doprowadzą. Mogą przynieść nieoczekiwane odkrycia, mogą zawieść na manowce. Ale trzeba je sprawdzić, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że coś się zaniedbało. Potem selekcja, bardzo trudna, ale konieczna. Mam ten komfort, że mogę się skupić na tym, co uważam życiu moich bohaterów za najważniejsze. Wybieram to, co ich kształtowało, co stanowiło w życiorysach punkty zwrotne, co tłumaczy, albo nie, wybory, jakich dokonywali. Wreszcie kompozycja. Staram się, żeby było jak u Hitchcocka, najpierw wybuch bomby, a potem napięcie rośnie. Książkę o Broniewskim zacząłem od tego, jak poeta odmawia Bierutowi napisania nowego hymnu Polski. Biografię Jerzego Waldorffa od jego testamentu, w którym w latach 60. XX wieku, gdy nie było jeszcze mowy o związkach partnerskich czy małżeństwach homoseksualnych, starał się zapewnić towarzyszowi swego życia bezpieczną przyszłość w nieprzyjaznym świecie. A w wypadku Brzechwy zaczynam od tego, że on wcale nie chciał być bajkopisarzem. Do końca życia miał, podtrzymywany zresztą przez kolegów literatów, kompleks autora rzeczy niepoważnych, takiej literackiej galanterii.

 

– Jak Pan dobiera bohaterów swoich książek? Decyduje osobiste zauroczenie czy też myśli Pan: ten czy tamten zasługuje na biografię, bo to ciekawy człowiek?

– To w pierwszej kolejności zainteresowanie prywatne. Chcę poznać bliżej człowieka, który mnie intryguje, a o którym wiadomo niewiele. Powody mogą być rozmaite. Czarna legenda opisywała Bolesław Wieniawę-Długoszowskiego jako operetkowego dowódcę niepoważnego pułku szwoleżerów, a okazało się, że we wrześniu 1939 roku był nawet przez moment prezydentem RP. O Leopoldzie Tyrmandzie chciałem napisać, bo z jego Dziennika 1954 uczyłem się prawdy o komunizmie, Stefan Kisielewski to mój mistrz felietonowy. W przypadku Broniewskiego zdecydowała chęć zmierzenia się z dramatyczną biografią człowieka, który zrezygnował z może najważniejszej części swojego życiorysu: walki w Legionach, więzienia NKWD, armii Andersa, antystalinowskich wierszy, żeby zostać dyżurnym poetą PRL. Zapłacił za to cenę straszną, a po 1989 roku, zapomniany,  trafił jeszcze do poetyckiego czyśćca. Mam nadzieję, że udało mi się go stamtąd wyciągnąć.

 

– A jak było w przypadku Brzechwy?

– Brzechwa to postać tajemnicza. Wszyscy wiedzą, że był bajkopisarzem, autorem Akademii Pana Kleksa i Pchły Szachrajki. Wyciągnięto mu kilkanaście wierszy socrealistycznych i rozpętano wokół nich burzę, tymczasem był także wziętym adwokatem, współtwórcą polskiego prawa autorskiego, niespełnionym lirykiem i człowiekiem, jak mówiono w jego czasach… romansowym. No i jeszcze ten jego kompleks.

 

– Zauważyłem, że stara się Pan nie sądzić swych bohaterów i generalnie jest dla nich życzliwy. Brzechwa, podobnie jak Broniewski, wydaje się dobrym człowiekiem i wspaniałym artystą. Tylko czemu pisał te straszne stalinowskie kawałki?

– Też chciałbym o to moich bohaterów zapytać. Dlaczego, po jaką cholerę wam to było? Staram się zrozumieć, ale nie osądzam, bo nie mam w sobie tego, co mają niektórzy samozwańczy prokuratorzy, którzy po 60-70 latach doskonale wiedzą, jak zachowaliby się wobec faszyzmu, nieważne hitlerowskiego czy stalinowskiego. Zazdroszczę im pewności, że byliby niezłomni i spiżowi, ale im nie wierzę. A w wypadku moich bohaterów odpowiedzi mogą być różne. Broniewski był rewolucjonistą, który dał się oszukać, a pod koniec życia był już zbyt pogrążony w chorobie alkoholowej, by zawrócić z drogi, na którą dał się wepchnąć. Tuwim był Żydem z ogromną traumą  wywołaną antysemickimi napaściami, który naiwnie uwierzył, że komunizm będzie od nich wolny. A Brzechwa? Brzechwa chciał po prostu wygodnie żyć.  W 1945 roku, po sześciu latach okupacji niemieckiej uznał, że Armia Czerwona naprawdę Polskę wyzwala, a potem się tego trzymał, bo zaprzeczenie wymagałoby odwagi. A w nim nie było nic z bohatera.

 

– Kiedy kończy się praca nad biografią? Bo chyba wydanie książki raczej otwiera niż zamyka dyskusję nad daną postacią, czasem ujawnia nowe materiały?

– Każda z moich biograficznych książek jest obiektywna na tyle, na ile to możliwe, i subiektywna o tyle, o ile to wynika z mojego stosunku do opisywanej postaci. A nowe materiały to szansa wzbogacenia portretu opisywanej postaci, zbliżenia się do prawdy o niej. W tym sensie praca nie kończy się nigdy.

Prześlij komentarz



Reklama

Senni zwyciezcy

Książka do kupienia w Stalker Books

planeta smierci cover

Książka do kupienia w Stalker Books

Człowiek idzie z dymem - Marek Oramus

Książka do kupienia w Stalker Books

COVER bogowie lema

Książka do kupienia w Stalker Books