Oto powieść Jacka Inglota „Wypędzony”, która podejmuje wiecznie żywy temat eksmitowania ludzi z ich domów, miast i gospodarstw i przesiedlania gdzie indziej. Tak się stało z Polakami zamieszkującymi Kresy, takiego też losu doświadczyli Niemcy, którym po II wojnie kazano się wynosić za Odrę. Ich miejsce zajęli ludzie napływający ze wschodu, mówiący innym językiem, mający inne przekonania. Wielki stalinowski spychacz historii przemieścił w ten sposób niejedną nację, otwierając nowe rachunki krzywd.
Prawie 70 lat po zakończeniu II wojny światowej proces przejęcia Ziem Odzyskanych wydaje się nam bezkolizyjny: zostały wyzwolone, oddane Polsce, na miejsce Niemców sprowadzili się Polacy i fertig. Powieść Jacka Inglota na przykładzie Wrocławia dowodzi, że nie wyglądało to ani tak prosto, ani bezboleśnie. Nie było pewności, że miasto i Dolny Śląsk pozostaną na stałe przy Polsce, jego niemieccy mieszkańcy zamierzali w nim pozostać i walczyć o jego niemiecki charakter. Polacy nie dopuszczali takiego rozwiązania. Okres, w którym decydowało się, jaki sprawy przybiorą obrót, obejmuje akcję tej dobrze napisanej, udokumentowanej i wyważonej w racjach książki.
Zrujnowane w 70 procentach Festung Breslau stało się celem wypraw szabrowników, co „Wypędzony” ukazuje bez osłonek. Grabiono nie tylko to, co pozostało po zabitych; zorganizowane bandy nawiedzały strefy zamieszkane i odbierały właścicielom dobytek. Pokonani Niemcy nie mieli żadnych praw, a w obliczu zbrodni, jakich się dopuścił reżim hitlerowski, wszelkie represje wobec nich uważano za usprawiedliwione. Inglot, zresztą mieszkaniec Wrocławia, ukazuje, jak to wyglądało na co dzień. Teza książki, tak jak ją odczytałem, brzmi: aby powstał polski Wrocław, musiało dojść do zamordowania niemieckiego Breslau. Koegzystencja dawnych mieszkańców z przybyszami z centralnej Polski i wysiedlonymi z Kresów była nie do pomyślenia, tak jak niemożliwe było zachowanie niemieckiego charakteru miasta, niemieckich pamiątek, szyldów czy nazw ulic.
To na planie ogólnym; bohaterem jest AK-owiec uchodzący przed „sprawiedliwością ludową” tam, gdzie ona jeszcze nie sięga. Kamufluje się najlepiej jak można, bo w szeregach milicji – i bserwuje rozwój wypadków w mieście. W końcu jednak zostaje rozpoznany i wraz z przesiedlanymi Niemcami musi uciekać za Odrę. Jest w tym gorycz i ironia losu, że ktoś, kto z bronią w ręku walczył z okupantami, kończy jako tytułowy „wypędzony” wraz z ich rodakami. Dzięki jednak znakomitemu pomysłowi na zakończenie powieści przesądzone zdawałoby się życie Korzyckiego ułoży się jeszcze inaczej.
Powieść Inglota z jednej strony opisuje realistycznie ówczesny wygląd miasta i życie mieszkańców, a z drugiej nie unika drażliwych do dziś dnia kwestii. Polacy uważali, że Ziemie Odzyskane słusznie im się należą za zabrane przez Sowieciarzy Kresy. Sami doświadczyli wcześniej zsyłek, okrucieństw i mordów, ale takie same cierpienia Niemców wydawały im się jak najbardziej na miejscu, bo to oni wywołali wojnę. Powieść stawia problem, w jakiej mierze naród odpowiada za posunięcia swych elit politycznych i wojskowych i odpowiada na to tak, że naród nie ma w tej mierze nic do powiedzenia, musi po prostu zmagać się z konsekwencjami narzuconego stanu rzeczy.
Odniosłem wrażenie, że pokazując bez upiększeń przeformowywanie się Breslau we Wrocław, wysiedlanie Niemców, zorganizowany szaber na skalę przemysłową – Inglot pisze więcej prawdy niż do tej pory oferowano na ten temat w beletrystyce polskiemu czytelnikowi. Jest w stanie zdobyć się na oddanie racji ludziom tracącym wszystko: majątek całego życia, osadzenie w środowisku, ojczyznę. W sposób dość beznamiętny na przykładzie Breslau i breslauerów „Wypędzony” przedstawia realizację wyroku historii. Próżno się tu doszukiwać sprawiedliwości: co dla jednych oznacza przynajmniej jej namiastkę, dla drugich jest gwałtem i złodziejstwem. I tylko miara cierpienia po obu stronach może być porównywalna.