Film „Prometeusz” Ridleya Scotta należy do tej samej realistycznej odmiany fantastyki w kinie co „Obcy – 8. pasażer Nostromo” i wykazuje z nim jeszcze bliższe pokrewieństwo: jest jego prequelem (czyli opiewa zdarzenia wcześniejsze). Akcja obu filmów rozgrywa się na planecie podobnej do Słońca gwiazdy Zeta Reticuli, odległej od Ziemi o 39,5 roku światła, który to dystans statek „Prometeusz” pokonuje w dwa lata. Jest koniec XXI wieku: w roku 2083 w jaskini szkockiej wyspy Skye odkryto malowidła naskalne z symbolem dalekiego układu gwiezdnego, zaś akcja rozpoczyna się na Boże Narodzenie 2093, ponieważ Murzyn o swojskim imieniu Janek szykuje choinkę.
W „Prometeuszu” jeszcze większą rolę niż w „Nostromo” grają kwestie biologiczne. Na samym początku widzimy jałową planetę, prawdopodobnie Ziemię. Przedstawiciel Gigantów, wymodelowanych na antyczne posągi, wypija nad wodospadem tajemniczą miksturę i wali się do wody. Pokazano, jak jego helisy DNA pękają i zamieniają się w coś innego – woda rozniesie je daleko od tego miejsca. Ofiara Giganta da początek ziemskiej (?) biosferze, nie wiadomo na jakiej zasadzie połamane i rozproszone łańcuchy DNA pogrupują się z powrotem i powstaną z nich pierwociny życia. Pod tym względem film realizuje koncepcję Ericha von Dänikena, że życie na Ziemi (i na innych planetach) zasiali kosmici, owi Giganci całkiem podobni do nas, tylko starsi jako cywilizacja i więksi. Gdy Gigant kładzie się na fotelu w pozycji „astronauty” z płaskorzeźby z Palenque, jest to zacytowanie jednego z kluczowych argumentów otrzepanego z naftaliny szwajcarskiego hotelarza.
Podobnie jak w „Nostromo”, tak i w przypadku „Prometeusza” dochodzi do katastrofy; sama procedura wyjścia ekspedycji zawiera jej zapowiedź. Statek nie skanuje planety z orbity, tylko ląduje na ślepo; mimo to załoga natychmiast trafia na najciekawszy obiekt, wysypuje się radośnie z łazików i pakuje do środka tajemniczego górotworu, który okazuje się labiryntem zawierającym w dodatku statek Obcych. Mimo obecności w grupie dwóch biologów astronauci stwierdzają, że powietrze nadaje się do oddychania i migiem pozbywają się hełmów, jakby bakterie w kosmosie nie istniały. Ulubiona przez reżyserów sytuacja „tuzin szaleńców z latarkami w ciemnościach” prowadzi w momencie zagrożenia do chaosu i kończy się od razu utratą dwóch ludzi.
W „8. pasażerze Nostromo” jeden z astronautów został zainfekowany obcą formą życia. Tu owo infekowanie odbywa się nagminnie i na wiele sposobów: oślizgły wąż łamie astronaucie rękę i przez dziurę w skafandrze pakuje się do środka, inny członek załogi wypija zarodek z alkoholem, a pani biolog w niespełna dobę po stosunku z zainfekowanym kolegą jest w trzymiesięcznej ciąży. Procesy biologiczne przebiegają piorunem, przy czym nie wiadomo, skąd Obcy w jej brzuchu czerpie do swego wzrostu pokarm i energię – pani biolog w ogóle nie chudnie. Nie wiemy, czym obce formy życia się żywią, rozrastając się straszliwie nawet w hermetycznym zamknięciu. Pod tym względem innoplanetarne organizmy wydają się czystym wydumiskiem, nawet jeśli powstały dzięki zastosowaniu biotechnologii.
Górotwór okazuje się wysuniętą placówką Gigantów, na której eksperymentowali ze sztucznymi formami życia. Te bodaj w pewnym momencie zwróciły się ku nim i pokonały ich, a macierzysta planeta w obliczu skutków eksperymentu, który wymknął się spod kontroli, postanowiła umyć ręce. Nie mając więcej żeru sztuczne formy rozproszyły się, być może podlegając przy okazji ewolucji na kilka rodzajów. Ich pęd do rozmnażania się jest przemożny i potrafią to robić na wiele sposobów. Niestety, niewiele więcej da się ustalić, gdyż cała załoga – jak w „Nostromo” – ginie, przy życiu pozostaje, także jak w tamtym filmie, jedynie kobieta, która wraz z głową androida – to kolejne podobieństwo – rusza na planetę Gigantów.
Film jest bardzo piękny pod względem wizualnym, a środki techniczne i obce formy życia także pokazano w sposób imponujący. W przypadku „Prometeusza” widać postęp, jaki się dokonał w kinie SF, choć tu akurat nie stosowano technik komputerowych tak często, opierając się głównie na wybudowanych dekoracjach. Szkoda, że równie wielki postęp nie nastąpił w dziedzinie scenariuszy, może wtedy uniknięto by mielizn naukowych i logicznych. Scena pojedynku ostatniego pozostałego przy życiu Giganta z ośmiornicopodobnym potworem wyrosłym z łona pani biolog ma w sobie coś z antycznych mitów, przywodzi na myśl Laokoona oplątanego przez węże. Gra potężnych mięśni i splotów, fascynująca pod względem plastycznym, kończy się dla Giganta tragicznie: pokonany, natychmiast musi ulec zapłodnieniu ulubioną metodą tych stworów, czyli przez wniknięcie do środka organizmu.
Pomimo ewidentnych powiązań „Prometeusza” z „8. pasażerem Nostromo” pewne kwestie pozostały niewyjaśnione. Dlaczego ostatni Gigant jest wściekły na ludzi, atakuje ich i rozwala, a androidowi jednym ciosem odrywa wręcz głowę? Czy tysiące „wazonów” w ładowni statku Gigantów to broń biologiczna, czy ziarno genetyczne pod zasiew na innych planetach? Czy ekspedycja na Ziemię, na którą się zanosi z poczynań Gigantów, ma wyplenić na niej życie jako chybiony projekt? Dlaczego geny Gigantów i ludzi wykazują stuprocentową identyczność – tu chyba autorzy filmu przedobrzyli. W filmie nie ma racji Darwin, tylko Däniken i teoria inteligentnego projektu; w przypadku obcej planety okrążającej Zetę Reticuli stosowny byłby wniosek, że zabawy biotechnologią źle się kończą nawet dla mocno zaawansowanych eksperymentatorów.
W jednej z końcowych scen widać rozrzucone po podłodze zdewastowanej kapsuły książki. To optymistyczne, że przetrwają prawie do końca wieku. Gdyby je jednak ktoś czytał, do tragedii załogi by nie doszło – w SF wszystkie stosowne przestrogi zapisane są od dawna.