Warszawa roku 2048 to miasto co się zowie światowe. Ze szczytu najwyższego wieżowca Syrena Tower widoczne są Mariott, Royal Tower, Grand, Riviera Spire, Bohemian Twins, Guardia Peak. Bohater powieści Marcina Przybyłka „CEO Slayer” nie podziwia jednak tego widoku osobiście, lecz za pośrednictwem whirlu, który dzięki rozmieszczonym koncentrycznie wirującym ekranom odtwarza co trzeba. Warszawa przyszłości urządzona jest na wskroś nowocześnie. Nawet bruk zaprzęgnięto tu do roboty: przechodnie depcząc piezoelektryczne płytki wytwarzają jakże potrzebną miastu energię.
Główny impet wynalazczości autora idzie jednak w kierunku technik kosmetycznych: każdy po porannym myciu zakłada natychmiast facenet, czyli siatkę nano umożliwiającą kontrolę zdrowotną i sterowanie urządzeniami domowymi, a także mowę subwokalną (bez użycia głosu). Dalej idą soczewki narogówkowe i holomask, czyli maska poprawiająca urodę twarzy. Dla niezadowolonych z brzmienia swego głosu jest voicemorpher, zmieniający każdy pisk w ponętny baryton. Kto chce jeść i nie tyć, stosuje Fatstop. Dla birbantów i ludzi zmuszonych „wyglądać” przeznaczony jest antykacowy i antyzmęczeniowy Younger, zaś niezwykle drogie kremy Ys (od young skin) zapewniają gładką skórę bez zmarszczek nawet u starców. Rzecz jasna wszystkie te urządzenia i specyfiki równie dobrze mogą służyć ukrywaniu tożsamości i myleniu urządzeń śledzących, których jest multum. Dla naszego bohatera nazwiskiem Rodney nomen omen Pollack ma to kluczowe znaczenie.
Nie zajmowalibyśmy się jednak powieścią Przybyłka dla tych wszystkich gadżetów, bowiem każdy autor science fiction uznaje za stosowne tworzenie własnej tego rodzaju galerii. W „CEO Slayer” ciekawe jest to, że nasz bohater osobiście wymierza sprawiedliwość widzialnemu światu, dając fizyczny wycisk największym rekinom finansowym warszawskiego i polskiego biznesu. Dopada ich mimo ochrony, kamer poukrywanych w paznokciu kciuka czy klawiatur telefonicznych, które można wywołać na spodniach, na rękawie i właściwie wszędzie. Nie ogranicza się do tej jednej represji; pobitym wypisuje na czołach trudno zmywalne obelżywości, które świetnie widać na zdjęciach w necie i które dostarczają gawiedzi dodatkowej rozkoszy.
Kogóż to represjonuje tak okrutnie nasz bohater? „Dymamy wrogów, wyrywamy im flaki, sprawiamy, że krwawią wszystkimi otworami, z szacunkiem traktujemy twardzieli, a mięczaków wykorzystujemy. (…) Jesteśmy rekinami, końcówką łańcucha pokarmowego”, brzmi dewiza i autoprezentacja tej grupy „demonów zdeprawowanych władzą i pieniędzmi”, jak ich z kolei określa Pollack. To Henry Hoax, szef działu sprzedaży Nova Banku, Robert Zasławski, dyrektor pionu ryzyka kredytowego Credit Europe, Max Ungaro, dyrektor pionu klientów biznesowych Guardia House i straszliwy Hubert Kiełbasa, dyrektor pionu inżynierii finansowej Finance International, spostponowany jako pierwszy. Ostatnią ofiarą tajemniczego mściciela był Filip Chmiel, dyrektor pionu klientów indywidualnych Atrau Finance. Mają oni ciężką rękę do ludzi, na swych poletkach wprowadzili zasady feudalne, a nawet miejscami jakby niewolnicze. „Nie siedzieć! Chodzić! Sprzedawać!”, ryczy na podwładnych Chmiel, a inni z wymienionych nie pozostają w tyle. W nomenklaturze określa się ich jako CEO, czyli Chief Executive Officers, potocznie zaś prezesami.
Wrażliwość Rodneya P. nie może znieść dłużej ich chamstwa, niesprawiedliwości, kanciarstwa, tupetu. Jego akcje cieszą się uznaniem ludu do tego stopnia, że popiera go nawet policja – wszędzie znajdą się nieboracy wyrolowani na kredytach, zlicytowani za długi, oszukani na polisach ubezpieczeniowych itp. Sama powieść przypomina z koncepcji „Złego” Tyrmanda, gdzie samotny bojownik ruszył w miasto wymierzać sprawiedliwość chuliganom i przestępcom. Przybyłek nie odwołuje się do „Złego” wprost, ale daje sygnały, że o nim wie, np. dobierając nazwiska bohaterów (u Tyrmanda porucznik MO nazywa się Dziarski, u Przybyłka odpowiadają mu naczelnik Modry i kapitan Czarny itp.) Choć więc powieści „CEO Slayer” daleko do „Złego”, przecież jakby patrzy w jego stronę.
W dalszej części powieści inteligentni bohaterowie sami podpowiadają kolejne wzorce: Zorro, Batman, Spiderman… „CEO Slayer” niepostrzeżenie przekształca się w legendę miejską, która pod koniec niewiele zda się mieć wspólnego z realnością. Podobnie jak cecha, w którą bodaj niepotrzebnie wyposażył Pollacka autor: nasz mściciel po prostu widzi tych złoczyńców jak na dłoni: „Oni płoną jak upadłe anioły”. Najsilniej płonie zapewne zarabiający 600 tysięcy euro miesięcznie Hubert Kiełbasa.
Mimo całego sztafażu fantastyki, scenerii przyszłościowej możliwej wszakże do usunięcia jednym ruchem, powieść Przybyłka bardziej wygląda mi na utwór traktujący o Warszawie czy Polsce dzisiejszej. Jest reakcją na grube nadużycia w bankach, w sektorze ubezpieczeniowym, robienie w konia klientów przy kredytach, polisach ubezpieczeniowych, odszkodowaniach. Na posunięcia firm farmaceutycznych, oferujących namiastki leków, które nie leczą, a jeno usuwają objawy. Także model korporacji wyciskających z pracowników siódme poty, traktujących ich jak psy do aportowania gotówki – nie jest nam dzisiaj obcy. Przybyłek świetnie zna to środowisko jako były pracownik koncernu farmaceutycznego, a obecny trener i konsultant biznesowy. Przeniesienie akcji na połowę XXI wieku miało zapewne zdystansować tę opowieść od kontekstu bieżącego, ale i tak czytamy ją jako rzecz o współczesności, przy czym niektórzy westchną: – Oj, przydałby się taki pogromca prezesów już dziś.