Fala mrozów w Polsce spowodowała śmierć kilkudziesięciu osób; przy tej okazji dowiadujemy się o skandalicznych warunkach, w jakich ci ludzie żyli. Jest to rodzaj egzystencji, której biologiczne podstawy są ustawicznie zagrożone i bardzo cienka granica – kilka stopni Celsjusza – dzieli człowieka od unicestwienia. W podobny sposób życie ludzkie przedstawione jest w całej twórczości Cormaca McCarthy’ego, z której otrzymaliśmy kolejny tom, zatytułowany od nazwiska głównego bohatera „Suttree”.
Bohaterów powieści McCarthy’ego nie chroni, nie oddziela od świata bufor cywilizacji – mur ciepłego domu, przyzwoite odzienie, zasobny portfel będący efektem etatowej pracy. Ci ludzie nie układają planów, bo nie mają przyszłości, nie przejmują się, czy dostaną emeryturę i w jakiej wysokości, bo ich troską jest przeżyć z dnia na dzień. Gdy zapadną na zdrowiu, leczą się własnym sumptem albo umierają. Wprawdzie w powieści Suttree występuje na pierwszym planie, ale w tle przewija się galeria niekiepskich obdartusów i oryginałów, a co jeden to lepszy. Czytelnik bywa wręcz zafascynowany pogardą, jaką ci ludzie okazują uregulowanym, społecznie akceptowalnym formom życia.
McCarthy tu i gdzie indziej opiewa więc codzienną walkę o przetrwanie biologiczne na samym dnie, wśród ruin i odpadków, gdzie ludzki odruch, bezinteresowna pomoc są świętem – chociaż się zdarzają. „Ludzie zdeformowani, czarnoskórzy albo obłąkani, w ucieczce przed wszelkim porządkiem, obcy w każdym kraju”, definiuje ich autor. Swojej egzystencji nie wybierają, ale zostają na nią skazani wyrokiem jakiegoś odgórnego sądu. Suttree jest wśród nich wyjątkiem, bo on jeden w takim życiu gustuje, zdecydował się na nie mogąc żyć inaczej. Ale i jego spycha w głąb, pośród meneli i męty ludzkie, jakieś fatum, a z którym walczyć nie sposób.
Wydawca nazywa „Suttree” najzabawniejszą książką McCarthy’ego. Zaprzeczam: nie ma tu ani jednej zabawnej strony, nawet gdy bohaterom wydaje się, że uczestniczą w zabawie. Nawet gdy przez chwilę żyją jak ludzie: jedzą, śpią, mieszkają w sposób godny istoty rozumnej, bo chwilowo dekoniunktura uległa osłabieniu. Nawet wtedy jest to życie pełne grozy i wyczekiwania, z której strony i kiedy uderzy piorun. Suttree dwukrotnie wychodzi na prostą w kontaktach z kobietami, czyli zakochuje się, planuje przyszłość, uważa, że chwycił Pana Boga za nogi. Nic bardziej mylnego, zły los krzyżuje mu plany zabijając jedną dziewczynę, a na drugą zsyłając szaleństwo, aby przypadkiem nie wydobył się z Hadesu, w którym został osadzony.
Błędem jest też porównywanie tej powieści do „Przygód Hucka” Marka Twaina. Prawda, w obu duża część akcji rozgrywa się na rzece i w związku z rzeką, bohaterowie to łaziki, włóczędzy, niespokojne duchy, które nie potrafią nigdzie zagrzać miejsca. Książka Twaina jest jednak pogodna, podczas gdy „Suttree” to proza mroczna, solidnie przygnębiająca i dotykająca nędzy ludzkiej egzystencji. Rozdziały, gdy na wpół oszalały bohater wędruje w chłodzie i głodzie przez bezludne, dziewicze ostępy w stanie umysłu przypominającym nawiedzenie przywodzą na myśl obcą planetę, gdzie całe otoczenie wrogie jest przybyszowi i nastawione na to, aby go zniszczyć.
Od Twaina różni tę powieść jeszcze jeden element: cywilizacja. „Przygody Hucka” rozgrywały się w bliskim kontakcie z naturą, i tak samo jest w „Suttreem”. Ale w Knoxville w stanie Tennessee w latach 50. XX wieku cywilizacja jest już wszechobecna. Świadczą o niej spływające rzeką śmieci i odpadki, to co włóczędzy zbierają na brzegach i w czym usiłują się zagospodarować. Cywilizacja wyrzuca resztki, których nie jest w stanie strawić, i osadza na nich łaskawie wyrzutków społeczeństwa, żeby nie nazywało się, że niczego nie dostali do dyspozycji. W ten sposób dochodzi do zgodności pomiędzy gatunkiem zwierząt a tym, na czym żerują. To jakby podskórny darwinizm: w świecie, nad którym przetacza się „powolny kataklizm zaniedbania”, „przetrwają tylko prymitywniejsze, brutalniejsze formy życia”.