Zbiory opowiadań rzadko pojawiają się na rynku, nie cieszą się wzięciem wydawców ani – podobno – czytelników. Z tym większym uznaniem odnotujmy tom bardzo dobrych opowiadań Margaret Atwood, pochodzący z 2014 roku, a więc późnego okresu jej twórczości. Autorka włączyła wtedy drugi bieg, a jej literatura znalazła się na takim poziomie, że według mego rozeznania wszystko co publikuje godne jest uwagi.
Pierwsze trzy opowiadania zbioru połączone są ciekawym zabiegiem artystycznym: oto bohaterowie, znający się w młodości, niektórzy nawet blisko, przeżywają albo wspominają historie z tamtego czasu. Uznana autorka fantasy, która na fabułach do gier zarobiła „pierdyliony dolarów”, straciła właśnie męża, ten jednak nadal opiekuje się nią zza grobu. Mrze nagle na wylew uznany poeta z tego kręgu i rozpoczyna się spór, kto był naprawdę jego muzą. Ciekawe są zarówno intrygi sprzed lat, jak i obraz kanadyjskiej (montrealskiej?) cyganerii artystycznej z epoki hipisowskiej.
Pomysł ze wspólnymi bohaterami nie utrzymał się w następnych tekstach; z podobnej parafii pochodzi jeszcze historia o studencie, który napisał jedyny w życiu bestseller z dziedziny horroru, ale dolarami musi się dzielić z ówczesnymi współlokatorami, bo zawarł z nimi umowę na piśmie. Jakaś kobieta mści się po latach na swym gwałcicielu, wysyłając go na łono Abrahama. Ktoś uprawia seks z morderczynią własnego męża, doznając przy tym stosownej ekscytacji. Są to więc opowieści z życia, dziwaczne, intrygujące, podszyte nienachalnym humorem. Występują w nich elementy z fandomu kanadyjskich fantastów, co by oznaczało, że Atwood osobiście nawiedzała tego rodzaju spędy.
Osobliwą atrakcją okazało się opowiadanie zatytułowane „Wypalanie kotów z kurzu”. Demonstracja prawych obywateli nie spocznie, póki nie puści z dymem domu starców wraz z lokatorami. W dobie koronawirusa tekst ten zyskał nowy kontekst: oto w „domach pomocy społecznej” w Szwajcarii i Szwecji odnotowano najwyższą śmiertelność na COVID-19. I jak tu nie wierzyć w predykcyjną moc takiej fantastyki?