Książka, którą trzymacie państwo w rękach, zrodziła się z głębokiego sprzeciwu wobec bezkrytycznego traktowania przez Polaków własnych dziejów. Wobec wypierania ze świadomości własnych błędów. Tylko jeżeli wyciągniemy z tych błędów wnioski, będziemy bowiem mogli uniknąć ich w przyszłości.
Zarówno graniczące z histerią samouwielbienie, jak i jakaś przedziwna masochistyczna przyjemność, jaką naród polski czerpie z celebrowania własnych klęsk, powinny mieć granice. Megalomański i bezkrytyczny obraz drugiej wojny światowej, któremu hołdują do dziś Polacy, od biedy mógłby mieć sens, gdybyśmy tę wojnę wygrali. Tymczasem była to nasza największa w dziejach porażka. Największa hekatomba naszego narodu.
Cytowany często w tej książce Stanisław Cat-Mackiewicz pisał: „W 1945 roku Polska znalazła się w otchłani klęski. Stało się tak nie tylko ze względu na zły los, ale też na skutek własnych naszych błędów, błędnej polityki kierowników naszego państwa i błędnych nastrojów społeczeństwa. Weszliśmy do wojny z Niemcami w 1939 roku na podstawie konwencji wojskowej z Francją i układu politycznego z Anglią. Francja z miejsca nie dotrzymała nam konwencji. Anglia w 1945 r. w Jałcie dopuściła się złamania układu politycznego. Możemy więc załamywać ręce i twierdzić, że zostaliśmy perfidnie oszukani i porzuceni przez sojuszników, i będzie to zgodne z prawdą. Ale to, co się nazywa „rozumem stanu”, nie polega na biadaniu ex post nad przewrotnością wspólników, lecz na umiejętności przewidywania, czy układy nam proponowane będą czy też nie będą dotrzymane. A ci, którzy podjęli się kierować naszymi losami, nie tylko politycznie przewidywać, lecz i politycznie myśleć nie umieli. Za ich zarozumiałość i pewność siebie dzieci nasze zapłaciły krwią, państwo – utratą niepodległości”.
W 1939 roku Polska odegrała swoją największą rolę w dziejach świata. Błędne decyzje Józefa Becka sprowadziły na nas pierwsze uderzenie Hitlera, przesądziły o tym, że po wojnie znaleźliśmy się pod dominacją Moskwy, i uratowały ludobójczy, totalitarny Związek Sowiecki. Niestety, czy nam się to podoba czy nie, jedyną możliwością uniknięcia tego wszystkiego było sprzymierzenie się w pierwszej fazie konfliktu z inną straszliwą tyranią – III Rzeszą.
Brytyjczycy i Amerykanie zagryźli zęby i podczas drugiej wojny światowej związali się ze Stalinem, bo rozumieli, że ten brudny alians leży w ich narodowym interesie. I nikt im tego dziś nie wypomina. Polacy również w 1939 roku powinni byli zagryźć zęby i z tego samego powodu sprzymierzyć się z Hitlerem. Jak pokazali nam nasi „sojusznicy”, polityka międzynarodowa to brutalna walka o własne interesy, w której nie ma miejsca na moralność, a tym bardziej na „honor”.
Powtórzmy więc raz jeszcze zasadniczą tezę tej książki. Polska powinna była ustąpić Hitlerowi i razem z Niemcami rozbić Związek Sowiecki. Następnie przeczekać spokojnie do czasu, aż Niemcy zaczną przegrywać na froncie zachodnim, i zmienić sojusze. Zadać Niemcom cios w plecy. Polska bowiem mogła wyjść niepodległa z drugiej wojny światowej tylko i wyłącznie wtedy, gdyby pokonani zostali obaj jej sąsiedzi – III Rzesza i Związek Sowiecki.
Czyli tak, jak się stało po szczęśliwie dla nas zakończonej pierwszej wojnie światowej. Wówczas najpierw Niemcy pobili Rosję, a potem alianci zachodni pobili Niemców. W efekcie w 1918 roku po 120 latach niewoli jak feniks z popiołów mogła odrodzić się niepodległa Rzeczpospolita. Gdyby wówczas Cesarstwo Niemieckie przegrało wojnę z całą koalicją anglo-francusko-rosyjską, wolności nie odzyskalibyśmy pewnie do dziś. W latach 1939–1945 powinniśmy więc byli robić wszystko, aby powtórzył się scenariusz z pierwszej wojny światowej.
W jednym ze swoich przemówień w 1942 roku generał Władysław Sikorski wypowiedział charakterystyczne zdanie, będące kwintesencją polskiej polityki z czasu drugiej wojny światowej: „Do oswobodzonej Polski prowadzi jedna droga, wiedzie ona przez zdruzgotane Niemcy, wiedzie do oswobodzenia Wilna, Lwowa, Warszawy, Krakowa, Gdyni”. Premier mylił się. Droga do oswobodzenia Warszawy, Krakowa i Gdyni wiodła faktycznie przez zdruzgotanie Niemiec, ale droga do oswobodzenia Wilna i Lwowa wiodła przez zdruzgotanie Związku Sowieckiego.
Jeden z moich redakcyjnych kolegów, publicysta Piotr Zaremba, gdy dowiedział się, że piszę tę książkę, zapytał, z jakich pozycji właściwie to robię? Z germanofilskich czy antykomunistycznych? Odpowiedź jest prosta: tej książki nie napisałem ani z pozycji germanofilskich, ani antykomunistycznych. Ani z pozycji lewicowych, ani z pozycji prawicowych. Nie napisałem jej też z pozycji pacyfistycznych, militarystycznych, antysemickich, filosemickich, profaszystowskich, antyfaszystowskich ani jakichkolwiek innych.
Napisałem ją z pozycji polskich.