W dobie pośpiechu i bylejakości pewne rzeczy znane z przeszłości tracą wyrazistość. Tak stało się z felietonem, którym nazywa się dziś krótki tekst publicystyczny, głównym wyróżnikiem jest tu rozmiar i jeszcze czasami to, że autor dużo pisze o sobie. Jerzy Pilch reprezentował starą szkołę felietonu literackiego, najwybitniejszym przedstawicielem tego kierunku pozostał w moim mniemaniu Hamilton. Ta szkoła wymagała miejsca w piśmie, a od autora erudycji, rodzaju szaleństwa w traktowaniu tematu, władzy nad piórem, czasem powściągliwości w ironizowaniu. Czyli czynników, których dziś, w naszej oskubanej z wykwintności epoce wyraźnie brakuje.
Wydany właśnie wybór „60 felietonów najjadowitszych” Jerzego Pilcha zbiegł się z jego śmiercią i siłą rzeczy chwilowo będzie pretekstem do sumowania jego twórczości felietonistycznej. Dlaczego w tytule eksponuje się właśnie jadowitość, nie jest dla mnie jasne. Głowa Pilcha na okładce wepchnięta została w imponujące żmijowisko, co budzi jak najgorsze skojarzenia. Przecież Pilch taki nie był. Także treść książki nie dostarcza do tego zabiegu wystarczającego uzasadnienia. Co mają wspólnego z jadowitością bez mała liryczne felietony o samotności albo o nieśmiałości? Z powodów zdaje się komercyjnych fałszuje się charakter felietonowej twórczości Pilcha, przedstawia się go jako kogoś innego.
Zarazem jednak zabieg ten odzwierciedla dramat Pilcha, który starał się pogodzić jakość artystyczną swoich produkcji literackich (felieton należy do literatury) z sukcesem rynkowym i popularnością. Przez jakiś czas to mu się udawało, ale chcąc się utrzymać na fali zbyt często pisał o byle czym. Byle tylko istnieć na rynku. Chcąc utrzymać wydajność brał się za wątki autotematyczne, wytrwale np. opiewając własny alkoholizm. Mogę solennie zapewnić, że w spożywaniu alkoholu nie ma niczego malowniczego.
Gdyby chcieć podać wspólny mianownik felietonów z rzeczonego zbioru, to jest nim chyba prześladowanie miernoty, gromienie słabizny, demaskowanie dziadostwa literackiego, zwłaszcza w wykonaniu tzw. tuzów. Pilch bodaj uważał, że kto się mianuje literatem, ten powinien trzymać poziom. Kiedy zdarzy mu się słabszy moment, Pilch już bierze nieszczęśnika na widły. Tak się zdarzyło z Tomaszem Jastrunem, Januszem Andermanem, „Dziennikami” Mariana Brandysa, Herlingiem-Grudzińskim i kilkoma innymi autorami bezdyskusyjnie uznawanymi za luminarzy. Moim ulubionym felietonem jest morderczy kawałek o Pawle Paliwodzie, też już nieboszczyku, który, jeśli wierzyć cytatom, bredził wyjątkowo intensywnie. W takiej robocie Pilch osiąga mistrzostwo: preparując (w sensie medycznym) kulawe cytaty, obśmiewając je w nastroju dętej powagi, obnażając nicość intelektualną robotników słowa od dekad uznanych za autorytety.
W szczególny sposób dostało się felietonistom „Polityki”, Passentowi i Stommie. Passent odpowiedział przytaczaniem danych, jaki jest poczytny; Stomma zachował się lepiej: „Brzydką jest rzeczą, redaktorze Pilch, opluwać słabszych, głupszych i niedorozwiniętych”. „Tak jest – na to Pilch. – Godzę się z tym, boleję nad tym, próbowałem nawet daremnie walczyć z tą przypadłością, ale to jest silniejsze ode mnie.” W podobny sposób dostaje się prominentnym autorom doby komunizmu: Machejkowi, Ozdze-Michalskiemu, Górnickiemu, Przymanowskiemu (kto ich dzisiaj pamięta?). Sam generał Jaruzelski wskazany został jako osobnik prześladowany chronicznym pechem.
Jeśli można się do czegoś w tym tomie przyczepić, to może do tego, że Pilch za mało eksponuje dramat nieszczęśników pozbawionych talentu literackiego, a zmuszonych przez całe życie do wypowiadania się na piśmie. Tu nie wystarczy naśmiewać się, ironizować grubo albo cienko, chłostać biczem satyry. Tu trzeba zdobyć się na empatię i współczuć tym galernikom słowa pisanego – sposobnym do wszystkiego, tylko nie do pióra. Jeśli po śmierci Pilcha będzie mi czegoś brakowało, to nie jego powieści, w których niczego ciekawego już nie miał powiedzieć, ale jego felietonów morderczych niby oploty pytona tygrysiego. Więc jednak wężowisko, tyle że z jadem niewiele mające wspólnego.