„Life” reżysera Daniela Espinosy pokazuje naocznie, do jak paskudnych rezultatów prowadzi entuzjastyczne badanie obcoplanetarnej formy życia, bez przemyślanych zabezpieczeń. Laboratorium na stacji kosmicznej okrążającej Ziemię okazuje się kompletnie nieprzygotowane do rozwoju wypadków. Z pojedynczej komórki w stanie utajenia wyrasta agresywny Obcy, który uwalnia się i przepada w zakamarkach stacji, wyłaniając się jeno od czasu do czasu w coraz większej i groźniejszej postaci. Po kolei też morduje bezbronnych jak baranki astronautów, bo jeść wszak musi.
Wobec potwora nazwanego pieszczotliwie Calvin astronauci są całkowicie bezradni. W pewnym momencie miałem nadzieję, że Japończyk potnie go na kawałki mieczem samurajskim – niestety, miecza nie miał, a i posługiwać się nim chyba nie potrafił. Załoga nie dysponuje więc żadną skuteczną bronią, której by mogła użyć przeciwko intruzowi. Ileż dobrego zrobiłby tu zwykły nóż, zwłaszcza że sporo scen toczy się w zwarciu, a i pistolet ze szkodliwym specyfikiem do wstrzyknięcia bydlakowi bardzo by się przydał. To wyraźny fałsz filmu: nie tak się walczy na śmierć i życie jak załoga owej stacji.
Schemat „Life” coś nam chyba przypomina. W „Obcym – ósmym pasażerze Nostromo” Ridleya Scotta kosmita sprowadzony na pokład również morduje okropnie i podobnie jak Calvin jest niezniszczalny. Pewne sceny z obu filmów wyglądają na podobne do siebie jak krople wody. Mimo to „Life” nie jest prostą odbitką „Obcego”. W „Life” (ach, ta paskudna maniera anglojęzycznych tytułów!) rzecz się zdarza w laboratorium, podczas badań nad obcą komórką wykrytą w próbkach gleby z Marsa. Stacja kosmiczna bodaj drugiej generacji krąży blisko Ziemi i to także wydaje się mieć znaczenie. Badanie obcej komórki bez sprowadzania na planetę już można uznać za przejaw ostrożności, zbyt słaby jednak wobec intensywności zagrożenia.
Film Espinosy jest początkowo na tyle wiarygodny, że można na serio przejmować się i losem astronautów na stacji, i Ziemią obecną przez cały czas w tle. W pewnym momencie ktoś mówi, że Calvin pożarł wszystko co napotkał na Marsie, a teraz przybył poucztować w nowym miejscu. Tym bardziej należałoby go powstrzymać, ale nikt z załogi nie ma na to chęci.
Podobnie jak Obcy u Ridleya Scotta, Calvin wydaje się niezwyciężony. Jego biologia jest zbyt fenomenalna, by była prawdziwa: gania na zewnątrz stacji w całkowitej próżni, nie rozrywa go wewnętrzne ciśnienie, nie brak mu powietrza do oddychania, nie jest mu nawet zimno, choć fizycznie przypomina nietoperza skrzyżowanego z ośmiornicą. Duże welonowate powierzchnie to wszak utrata ciepła jak się patrzy – Calvinowi to nie przeszkadza. Po joggingu w otwartym kosmosie włazi z powrotem do stacji przez dysze silników. Moim zdaniem dysze nie mogą mieć połączenia z wnętrzem stacji, inaczej dawno by doszło do dehermetyzacji. Za dyszami są silniki – jak Calvin je sforsował, wiedzą tylko scenarzyści. Calvin jest organizmem czarodziejskim nie dla praw fizycznych i biologicznych, ale z woli i zachcianki twórców filmu. Gdy to sobie uświadomimy, film zamienia się w umowną bieganinę sztucznego straszydła w imponujących zaiste dekoracjach i trudno się tym przejąć.
Chyba że Calvin tylko z pozoru jest biologiczny. Chyba że stoi za nim potężna a złowieszcza cywilizacja takich jak on, której jest próbką i zapowiedzią. O, wtedy kończą się żarty. Ale o tym przekonamy się zapewne z kontynuacji, do której zostawiono drzwi otwarte jak wrota stodoły.
https://www.youtube.com/watch?v=l1E4ym–pDI