Cykl Kroniki Diuny Franka Herberta, zainicjowany powieścią „Diuna”, należy do wizytówek literackich science fiction, dokonań, którymi fantastyka się chlubi. Ekranizacje takich dzieł przeprowadza się ze szczególną pieczołowitością i nie inaczej jest z filmem Denisa Villeuve’a. Podszedł on do dzieła tym bardziej skrupulatnie, że jest to druga ekranizacja „Diuny” po słynnym i udanym obrazie Davida Lyncha z 1984 roku.
Powieść i obydwa filmy należą do tzw. science fantasy, co oznacza, że występują w nich elementy rodem i z SF, i z fantasy, choć zwykle odmiany te traktowane są jako przeciwieństwo. Mamy więc kosmiczną technikę i społeczeństwo przyszłości z jednej strony, a z drugiej winkrustowane w to elementy magiczne, jak zakon Bene Gesserit ze swymi obrzędami i zaklęciami czy używaniem Głosu, który zmusza do posłuszeństwa. Ta mieszanina wyszła powieści i obu filmom na korzyść: sceneria jest bogatsza, a filmy nie przypominają tak bardzo reportażu z warsztatu naprawy rakiet.
Głównym wszelako bohaterem i powieści, i filmów jest unikalny w skali Wszechświata specyfik, zwany zależnie od tłumaczenia przyprawą albo melanżem. Jest to narkotyk występujący wyłącznie na Diunie. Wzbogaca on istotnie życie wewnętrzne zażywającego, ale też wyposaża go w umiejętność pilotowania statków kosmicznych i nawigowania po kosmosie. W Diunie nieznane są komputery, nie ma też robotów, prawdopodobnie ze względów religijnych czy ideologicznych, a bez maszyn liczących nowoczesna technika się nie obejdzie. Gdyby nie melanż / przyprawa, społeczności zamieszkujące poszczególne planety byłyby do nich przykute na wieki. Małe oszołomienie mózgu pozwala tę blokadę obejść i obliczać trajektorie ruchu tak jak my dodajemy czy odejmujemy proste liczby w głowie.
Z kolei bohater osobowy, Paul Atryda, to podobno wyhodowany przez zakon Ben Gesserit Quisatz Haderach, czyli jakby mesjasz tej krainy, mający odegrać w jej historii kluczową rolę. Liczne oznaki wskazują na jego predestynację. Jest to podobny bohater jak Neo w „Matrixie”: w rozpaczliwej sytuacji pojawia się wybawiciel o nadzwyczajnych możliwościach. Podobieństwo nie podlega dyskusji, ale to Herbert był pierwszy.
W pomysłach i rozwiązaniach „Diuna”, powieść z roku1965, wydaje się dziś dość archaiczna. Jeśli nadal cieszy się zainteresowaniem, to dla wizji zarysowanej przez Herberta i ukonkretnionej przez Wojtka Siudmaka, polskiego malarza, który podjął się jej zilustrowania. Villeneuve zna jego twórczość, napisał nawet wstęp do albumu Siudmaka, jaki się u nas ukazał, i tę inspirację widać w filmie. Pod względem plastycznym każdy kadr został wypieszczony i smakowanie tych obrazów należy do największych atrakcji „Diuny”.
Podobno zdjęcia do niektórych sekwencji były kręcone na pustyni, aby dodać filmowi autentyczności. Mimo tego reżyser nie ustrzegł się błędów, które kładą się cieniem na jego robocie. W „Diunie” olbrzymi statek kosmiczny wyłania się z oceanu dość blisko lądu, by płynnie przejść do uniesienia się w przestworza. Linia wody przy brzegu ani drgnie, choć taki ogrom wyjęty z morza musiałby spowodować jej czasowe obniżenie. Inny przykład: Leto Atryda, pojmany i na łożu śmierci, wydycha truciznę, aby dopiec swoim wrogom. Działa ona błyskawicznie i kładzie pokotem trochę luda. Aby jednak dyfuzja rozniosła mór po sporym bądź co bądź pomieszczeniu, potrzeba byłoby czasu; tu nie ma żadnej zwłoki. W tych fragmentach filmu, gdzie liczy się fizyka, wypadałoby okazać jej więcej uwagi.
Nie wszystko jest winą twórców filmu, część niedostatków to grzech pierworodny pierwowzoru literackiego, obciąża więc samego Herberta. Przecież poruszający się żwawo pod powierzchnią piasku Szej-hulud, czyli czerw pustyni, migiem spaliłby się od tarcia. I czym się takie monstrum czterystumetrowej długości żywi na planecie, gdzie oprócz ludzi i drobnych mysioskoczków nie ma dosłownie nic? Stanowczo łańcuch pokarmowy planety Diuny jest za krótki, by utrzymać takie giganty.
Przymykamy oko i umysł na te nieścisłości, gotowi do zawieszenia niewiary, jak tego wymaga właściwie cała fantastyka. Bezwzględnie „Diuna” jest filmem wizualnie bogatym, a właściwie jego połową, wstępem do prawdziwych zmagań, którymi będzie walka narodowo-wyzwoleńcza Fremenów pod dowództwem Paula Atrydy. Decyzja o produkcji takiego filmu właśnie zapadła; obejrzymy go za dwa lata.