„To nie jest kraj dla starych ludzi” Cormaca McCarthy’ego wydaje się powieścią kryminalną w takim samym sensie, w jakim „Droga” tego autora wydaje się powieścią science fiction. Owszem, są tu elementy, których zwykle używają producenci tego typu utworów, ale McCarthy traktuje je po swojemu i robi z nimi co mu się podoba. Nade wszystko nie są one celem samym w sobie, ale służą do wypowiedzenia przesłania zasygnalizowanego lapidarnie w tytule.
Krótko o fabule: pewien człowiek nazwiskiem Moss polując na pustyni blisko granicy z Meksykiem znajduje tam postrzelane samochody z trupami, a przy nich ładunek narkotyków i torbę z dwoma milionami dolarów z okładem. Jak to bywa przy takiej wymianie, doszło do zadrażnień między gangsterami i postrzelali się niebożęta śmiertelnie. Znalazca ogląda tę scenerię ze znawstwem, gdyż zabijanie nie jest mu obce (był w Wietnamie), po czym oddala się z dolarami. Wie, że popełnił błąd, za który przyjdzie mu zapłacić, ale dolary są silniejsze od rozsądku. Co się stało później, kogo mafia wysłała do odzyskania szmalu, jak się sprawiła policja itp. – jest tematem całej reszty książki.
Od razu powiedzmy, że jest to historia niezwykle krwawa, trup ściele się gęsto, jeśli ktoś trzyma w tej książce broń, to nie dla ozdoby. Jeśli strzela, to tak, żeby zabić. Idący tropem naszego nagle wzbogaconego bohatera zawodowy zabójca ma własny kodeks, dorwanie złodzieja – bo tak kwalifikują „znalazcę” – jest sprawą bandyckiego honoru, przestrzegania zawodowej etykiety. To nie morderca, to egzekutor, posłać kogoś do piekła to dla niego jak splunąć. Ale i nasz Wietnamczyk Moss sroce spod ogona nie wypadł, więc zmagania odbywają się na raczej wysokim poziomie. McCarthy’emu udaje się wprowadzić zwykłą w jego utworach atmosferę grozy, której nie tworzy obfitość trupów czy łatwość, z jaką się je prokuruje. Pojawia się jakaś metafizyka mordu, jakieś ciemne siły są tu zaangażowane, dla których życie człowieka nie liczy się bardziej niż, powiedzmy, życie konika polnego.
Chyba nawet występuje tu osobiście szatan, podobnie jak w innej powieści McCarthy’ego „Krwawy południk”. Niesamowicie sprawny, działający na zimno egzekutor Anton Chigurh jak gdyby się bawił: przed zastrzeleniem człowieka daje mu szansę rzucając monetą, jakby radził się wyższej instancji. Przedtem konferuje z ofiarą – te dialogi należą do najbardziej przejmujących w całym dziele. „Ja nie mam wrogów – powiada w pewnym momencie. – Nie pozwalam sobie na taki luksus.” Nie ma – bo ich błyskawicznie unicestwia, kierując się nie emocjami, litością czy innymi ludzkimi słabościami, ale pożytkiem płynącym z takiego czynu. Gdy ma wybór między zabiciem a darowaniem życia, woli zabić, to upraszcza rozgrywkę.
Ludzie nie radzą sobie z nawałnicą przestępstw, która ich miażdży, coraz częściej wznoszą oczy ku niebu. Czemu Bóg – pyta ktoś w tle – odżegnuje się od bezpośredniej interwencji, skoro sprawy przybrały taki rozmiar i charakter? Nie odżegnuje się, ale i nie działa osobiście, posługując się przypadkiem. Przypadek – rzut monetą – decyduje o czyjejś śmierci i przypadek eliminuje diabła z rozgrywki, przynajmniej na czas jakiś.
Powieść przeplatana jest wyznaniami szeryfa, który ma wgląd we wszystko i niewiele z tej rozgrywki rozumie. Jest we własnym mniemaniu reliktem dawnych czasów, kiedy ktoś komuś ukradł konia albo nakładł po mordzie po pijanemu. To co się rozgrywa na jego oczach sprawia, że podejmuje decyzję o wycofaniu się z konkurencji, a jego wywody zamieniają się stopniowo w sąd nad stanem świata. Nic oprócz drugiego przyjścia Chrystusa nie powstrzyma tej lokomotywy, a pewnych zdarzeń, które się rozgrywają, nie sposób wytłumaczyć inaczej jak obecnością szatana – to niektóre z jego wniosków. Starzy ludzie mają tu tyle do rzeczy, że pamiętają inny świat – w którym też przecież rozgrywały się mordercze wojny, byli wszak ich uczestnikami, niejedno widzieli. A jednak świat zmienił się tak przerażająco, że starzy ludzie nie wiedzą, gdzie trafili, czy to przypadkiem nie dom wariatów. Nastąpiła nieciągłość w ich doświadczeniach, jakby wojenny koszmar, z którego uciekli, dogonił ich i nakrył sobą cały świat, cywilizację, miasta i wioski, wcisnął się wszędzie, gdzie egzystują istoty ludzkie. Żyjemy wewnątrz powieści grozy, ot co, a McCarthy tę grozę bliżej przedstawił i zastanowił się, na czym polega.