Nowe badania czytelnictwa przeprowadzone przez Bibliotekę Narodową i TNS Polska nie pozostawiają złudzeń: aż 61 proc. Polaków w ciągu ostatniego roku nie miało kontaktu z żadną książką. Żeby trochę poprawić wyniki, za książkę uznano też albumy, encyklopedie, poradniki czy słowniki, do których się zagląda, ale się ich nie czyta od deski do deski. Nikt wszak nie powie: dziś przeczytałem album. Z wypiekami na licach pochłonąłem poradnik.
Prawie 40 proc. badanych zadeklarowało przynajmniej jednokrotny kontakt z książką w całym 2012 roku. Osoby, które przeczytały minimum siedem książek, w minionym roku stanowiły 11 proc. W latach 1994-2004 ten odsetek wynosił 22 – 24 proc. Ponad połowa badanych w ciągu ostatniego miesiąca przeczytała za to dłuższy tekst, tzn. trzy strony, trzy ekrany komputera lub dłuższy artykuł. (Jak długi? – chyba taki na dwa palce.) Nastolatki czytają dwa razy więcej niż zgredy po 60. roku życia. Kobiety czytają częściej niż mężczyźni. 34 proc. Polaków z wyższym wykształceniem nie przeczytało żadnej książki w 2012 roku, ale generalnie wykształcenie sprzyja czytelnictwu. Zdecydowanie częściej po książki sięgają mieszkańcy miast niż wsi.
Od jakichś sześciu lat wskaźnik czytelnictwa utrzymuje się w Polsce na tym samym niskim poziomie. Około 60 proc. Polaków nie czyta nic. – Nie jest gorzej, możemy sobie powiedzieć na pociechę po wynikach tegorocznego raportu – powiedział dyrektor Biblioteki Narodowej Tomasz Makowski.
Marna to pociecha, skoro dwóch na trzech Polaków to analfabeci – bo kto nie czyta latami, ten z czasem zapomina tej szlachetnej umiejętności. Dyrektor Makowski robi dobrą minę do złej gry, bo najważniejszy wskaźnik – czytających więcej niż siedem książek – spadł od 2004 roku dwukrotnie. Przez niecałą dekadę z naszych szeregów ludzi, którzy czytają cokolwiek (siedem książek rocznie to wszak żałosne minimum) wypadł co drugi i przeszedł do kategorii niższej, tzn. potrzymał sobie przynajmniej jedną książkę i do tego ograniczył się jego kontakt z czytelnictwem.
Nawet nie chce mi się pytać, co na to rząd, partie polityczne, organizacje społeczne itd. Wszyscy uważają zapewne, że to nic złego, że kraj wypełnia ciemna masa tumanów, a co światlejsi prują na Zachód albo zaszywają się w domach i nie wychodzą na ulicę, żeby nie dostać po mordzie. Ludziska tkwią poprzylepiani do komputerów i telewizorów; z wysiłkiem czytają po trzy ekrany, a telewizję praktykują chyba tylko dla relaksu – ostatnio trudno tam usłyszeć poprawnie zbudowane zdanie. „Spadkiem czytelnictwa nie ma się co przejmować – powiedział mi znajomy z baru. – Nie z tego żyjemy, szefowie spółki Euro 2012 też pewnie nic nie czytali, a premie dostali, że palce lizać.”
Tak więc obecna polityka wobec książki i czytelnictwa winna być kontynuowana, proszę rządu. Z czasem czytanie w ogóle powinno zostać zakazane. Kto się gramoli do biblioteki i wychodzi stamtąd z tobołem książek, temu zrobić zdjęcie przenośnym fotoradarem, a za dwa tygodnie wysłać bydlakowi list, że oto ukarano go mandatem w wysokości 500 zł i 6 punktami karnymi za zak
łócanie porządku publicznego. Ten bowiem polega na analfabetyzmie, pogardzie dla książki i zbytecznej wiedzy, nierozumieniu, co inni do ciebie mówią, wydalaniu w odpowiedzi bełkotu i rechotu, mętnym myśleniu albo unikaniu myślenia jak ognia – takie są nasze priorytety. Karać, powtarzam, karać bez litości tych, co jeszcze coś czytają.
Tym bardziej, że pozostali nie będą w stanie odcyfrować dowolnego komunikatu słownego i informowanie ich o jakichkolwiek mandatach mija się z celem.