Wiadomo już, że naznaczony na 2012 rok koniec świata nastąpi 21 grudnia w godzinach przedpołudniowych. Ktoś odważył się rywalizować z nieuchronnym scenariuszem – oto nieznany nikomu autor Daniel Wilson wystąpił z konkurencyjną wizją, w której ludzkość ma być wygubiona nie przez planetarny kataklizm, a przez własne roboty.
Idea „Robokalipsy” nie jest niczym nowym, w science fiction wielokroć opiewano rozmaite bunty maszyn. Względne novum stanowi podbudowa teoretyczna, o której w powieści ani się wspomina. W 1993 amerykański pisarz SF Vernor Vinge – Wilson cytuje go jeden jedyny raz – opublikował koncepcję, wedle której około roku 2030 dojdzie do wykreowania sztucznych inteligencji wielokrotnie przewyższających ludzką. Stać za tym będzie zjawisko emergencji, czyli samorzutnego wyłaniania się nowych jakości ze skomplikowanych układów i zjawisk (np. z sieci internetowej). Nowe inteligencje opanują świat przejmując sterowanie maszynami, systemami broni i samochodami i obracając je przeciwko nam.
Treścią „Robokalipsy” jest przebieg wojny ludzi z robotami, odnotowanie jej najważniejszych epizodów i ukazanie największych bohaterów. Kolejne rozdziały pokazują, jak ludzie zdobywają informacje o kluczowym znaczeniu i odkrywają słabe strony wroga. Mimo całej odmienności i przewagi intelektualnej roboty są dość podobne do nas w planowaniu i stosowanych środkach. Eksterminacji, jakiej poddają ludzkość, nie powstydziłby się żaden Stalin, a mordercze obozy pracy zachwyciłyby nawet Kim Dzong Ila.
Wilson śmiało odrzuca archaiczne prawa robotyki stworzone przez Asimova, zakazujące zabijania, a nawet mimowolnego krzywdzenia ludzi. Tu odchodzi mord przemysłowy i na wielką skalę. Roboty postrzegają ludzkość jako szkodliwą narośl na ciele planety, mnożącą się bez żadnego umiaru, odrzucającą racjonalność przy rozwiązywaniu kluczowych dla swego przetrwania kwestii. Nie zamierzają ludzkości wygubić do ostatniego egzemplarza, a tylko ją uskromnić, odchudzić, by nie tłamsiła innych form życia, które są dla sztucznych najbardziej godnym badania ewenementem. Istotnie, rychło po obróceniu w ruiny miast i zdziesiątkowaniu ich mieszkańców flora i fauna ożywają, chmary ptactwa, czworonogów i ryb wypełniają świat, podczas gdy jego pan i władca jęczy pod ciosami.
Gehenna homo sapiens potrwa jednak niecałe trzy lata. Powieść wręcz zionie optymizmem, człowiek mimo że słabszy, głupszy i bardziej ślepy od maszyn potrafi zdobyć się na czyny bohaterskie, które legitymizują jego władzę na Ziemi. Opór przeciw sztucznym przybiera charakter ogólnoplanetarny i kończy się unicestwieniem fortecy ich wodza Archosa, ulokowanej w szybie po dawnych próbach jądrowych. W walce wspierają ludzi wolne roboty, nazwane tak chyba per analogiam do Wolnych Francuzów generała de Gaulle’a. Nimb zwycięstwa spadnie nie tylko na istoty białkowe.
Jaka jest wartość „Robokalipsy”? Powieść jak powieść, napisana sprawnie, ze znajomością rzeczy, niekiedy zbyt odchodząca w stronę scenariusza, co zrozumiałe, skoro interesuje się nią już sam Spielberg. Wygląda też bardziej wiarygodnie niż opiewające podobną wojnę Terminatory, choć pozbawiona jest ich mitologicznej podbudowy. Autor miewa niezłe pomysły, jak owo ulokowanie kwatery głównej Archosa w wypełnionej promieniowaniem jaskini ponuklearnej, gdzie w kompletnych ciemnościach części składowe agregatów montują się „na dotyk”. Sceny z udziałem szczutych na ludzi przez Archosa maszyn dobrze wypadną w kinie, choć scenografia pochłonie krocie. Będzie dużo ruchu, błysków i niszczenia z happy endem na końcu.
Co się tyczy prawdopodobieństwa zajścia tak przedstawionej zagłady, to mam wątpliwości. Poziom elektronizacji i komputeryzacji na razie wyklucza przeprowadzenie takiego planu w skali globalnej. Ale gdyby Archosowi nie było tak śpieszno, gdyby mordował wolniej, w sposób bardziej zakamuflowany, mniej posługiwał się kijem, a więcej marchewką… Może za dwie, trzy dekady zgodnie z wolą Vinge’a jako cywilizacja dojrzejemy do rewolucji robotów.