Dwie ostatnie powieści Cormaca McCarthy’ego, „Pasażer” i „Stella Maris”, wykraczają poza jego dotychczasową twórczość. Są połączone osobami bohaterów, brata i siostry, dzieci fizyka zaangażowanego przy programie Manhattan. Bobby i Alicia też szli w tym kierunku: on skończył fizykę, ale przy niej nie został. „Byłem niezły. Mogłem się tym zajmować. Ale nie na poziomie, na którym by się to liczyło.” Ona jest genialną matematyczką i skrzypaczką – ale odpada i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Matka, która również pracowała dla programu Manhattan przy wzbogacaniu uranu, zmarła na chorobę popromienną. Ojciec po Manhattanie należał do zespołu Tellera przy budowie bomby termojądrowej, ale zrezygnował i zmarł w zapomnieniu w Meksyku. Nawet nie wiadomo, gdzie go pochowano.
Są i podobieństwa. McCarthy rozwija motyw brata i siostry z powieści „W ciemność”. Tam Rinthy i Holme po śmierci rodziców zostali wydani na pastwę świata tak dalece, jak to tylko możliwe. Niezaradni, niczego nie nauczeni, błąkają się po peryferiach życia, skazani na odpadki, które zdobędą. Tu sytuacja jest inna: Bobby i Alicia są porządnie wykształceni, zdolni, gotowi – wydawałoby się – zająć poczesne miejsce w gremiach naukowych na pierwszej linii. Mają po dziadkach pieniądze. A jednak nie wiedzie im się i oboje wegetują w sposób niegodny ludzi o tak wielkich możliwościach. Przyczyną jest jakiś rodzaj niedostosowania, sceptycyzm, wątpliwości odnośnie sensu wszystkiego. Z Rinthy i Holmem łączy ich także motyw kazirodczej miłości, co prawda nie skonsumowanej, ale dominującej wszystkie poczynania.
Także rozpoczęcie akcji nawiązuje bodaj do „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Oto w zatopionym samolocie tkwią martwi pasażerowie, lecz jednego brakuje. Bobby, pracujący jako nurek głębinowy, zastanawia się nad jego nieobecnością: jak się wydostał, skoro drzwi były zablokowane i trzeba je było ciąć palnikiem. Kim był? McCarthy pozostawia tę kwestię bez wyjaśnienia, nie skręca w stronę formuły thrillera. Agenci jednak depczą Bobby’emu po piętach, ktoś blokuje mu konto, ginie bliski przyjaciel, z którym penetrowali wrak. Jedyna rada to zniknąć.
„Pasażer” i „Stella Maris” to rozpisany na głosy dyskurs o naturze świata z punktu widzenia przedstawicieli nauk ścisłych. Nie znaliśmy McCarthy’ego od tej strony. Tymczasem interesował się on fizyką, rozmawiał z fizykami z Santa Fe, „Pasażer” zawiera duże fragmenty poświęcone fizyce kwantowej, wszystko na dużym poziomie kompetencji. Dużo autor wie o programie Manhattan i jego tuzach o głośnych z historii fizyki nazwiskach. W „Stella Maris” należało opisać matematyczkę, a więc znać się na matematyce na wysokim poziomie. Ale Cormac jest mistrzem w zbieraniu materiałów: gdy bohater nurkuje, zna się na nurkowaniu, gdy jest kierowcą Formuły 2, zna się na bolidach, a gdy mowa jest o skrzypcach, to konkretnie. Książki są wiarygodne w każdym calu, wspierali je zresztą naukowi konsultanci. Sądy na temat rzeczywistości i cywilizacji są już własnością autora i jakby podsumowaniem jego drogi życiowej, doświadczenia, które zdobył. Wymiany zdań pomiędzy bohaterami skrzą się od błyskotliwości i dowcipu, czyta się je z prawdziwą przyjemnością. Tłumacz trochę się napracował, oddając aforystycznie pobrzękujące odzywki, ale generalnie książki są przełożone mistrzowsko.
Problem ze światem polega na tym, że nie wiadomo, jak mu się dobrać do skóry. Fizyka zawodzi, matematyka też nie oferuje cudownego antidotum. Czyli ścisłowcy nie wytłumaczą nam meandrów ani konwulsji naszego świata, a tym bardziej nie uczynią tego humaniści. W dialogu z Alicią psychoterapeuta okazuje się wzruszająco bezradny, nie tylko mniej wie, ale wręcz nie nadąża za jej tokiem rozumowania, co McCarthy oddaje chyba ze swego rodzaju złośliwą satysfakcją. Skoro więc ludzie o takich kompetencjach gubią się w dzisiejszych sprawach i problemach, na co możemy liczyć my sami? Skazani jesteśmy na błąkanie się po manowcach tego świata bez krzty zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi; w tym sensie Alicia i Bobby to postaci symboliczne. Ich zagubienie jest naszym losem. Niezrozumienie ogarnia nas jak ciemność i nic na to poradzić się nie da. Jeśli uznać to za diagnozę i przesłanie, jakie McCarthy wywiódł ze swej twórczości, trudno zaprzeczyć ich dogłębnemu pesymizmowi.