Ani autor książki „Rosja”, wzięty angielski dziennikarz telewizyjny, ani nie podróżował tylko po Rosji, ani nie dotarł do serca kraju, tylko przejechał ten kraj wzdłuż linii łamanej, robiąc 16 tys. km. Zjeździł w znacznej części tereny zdobyte przez Rosję ma innych, raz nawet był za Amurem, czyli w Chinach. Jego podróż służyła głównie kręceniu filmu TV, książka powstała niejako na marginesie tego głównego zadania, co nie znaczy, że obserwacje są błahe, a wrażenia niewarte czytania.
Dimbleby rozpoczął swe wojaże po Rosji od północy: z Karelii jechał w stronę Moskwy, Kaukazu i Wołgi, potem skręcił na Ural i dalej przez góry Ałtaj i jezioro Bajkał do Władywostoku. Gdzie mógł i jak mógł, rozmawiał z ludźmi i treść tych rozmów jest równie ważną częścią książki jak to co widział, bo dotyczy stanu świadomości Rosjan. Z tym jest różnie – jedni wiedzą, jaki proces zachodzi w ich kraju, inni nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć, albo zwyczajnie boją się mówić prawdę, by nie spotkały ich przykrości. Zwłaszcza młodzi Rosjanie dają pokaz pragmatycznego podejścia do rzeczy: wszystko jest w porządku, Putin robi dobrą robotę, Rosja idzie dobrą drogą, wy, Europejczycy, nie rozumiecie przemian w naszym kraju. Sam Dimbleby nazywa kierunek, w którym podąża Rosja, kryptofaszystowskim, i ma powody. Władza trzyma społeczeństwo krótko za uzdę, obszary wolności zostały ogrodzone drutem kolczastym, wszelki opór tłumiony jest w zarodku, a życie dla szarego obywatela po dawnemu jest ciężkie.
Reportaż Dimbleby’ego ukazuje kraj olbrzymich kontrastów. Gdy jedni błyskawicznie dorabiają się fortun, inni mają problem z przeżyciem do jutra. Całe połacie kraju leżą odłogiem, tam gdzie jeszcze niedawno panoszył się niewydajny komunizm, dający jednak ludziom zajęcie i środki utrzymania, teraz rosną chwasty i rozciągają się ruiny. Wielu ludzi żyje na terenach skażonych, trując z konieczności siebie i swoje dzieci, jak w Czapajewsku, bo nie mają jak ani dokąd wyjechać. Rurociąg miał doprowadzać czystą wodę, ale ktoś zdefraudował środki. Są przykłady wielkich fortun: Anglik, który włada wielką kopalnią złota, lokalny bonza na Ałtaju, firmy wydobywające szmaragdy albo wycinające całe hektary lasu na eksport do Chin. Gdy wielka rzesza ludzi cierpi niedostatek, nieliczni żarłocznie korzystają z dzikiego kapitalizmu, wszechobecnej korupcji i mafijnych powiązań.
Wiele miejsca poświęca autor historii Rosji i polityce historycznej Putina, ale tu niczego nieznanego polskiemu czytelnikowi nie mówi. Odnotowuje koszmarną architekturę, powstającą na gruzach rozwalających się starych budynków: przeszłości ślad zmiata dłoń nowobogackich. Widzi, jak się Rosja ubiera i co je, jak natarczywie Rosjanin lepi się do przybysza i poi go szklankami wódki. Jak ludzie lekceważą swoje obowiązki, a gdy przychodzi kryska na Matyska, dokonują cudów bohaterstwa, by się jakoś wywinąć.
Niezmiernie istotny i dobrze ukazany jest problem chińskich pracowników, zalewających Syberię i wypierających leniwych i pijanych Rosjan. Tam, na Dalekim Wschodzie, prawdopodobnie decyduje się przyszłość Rosji. W mieście chińskim po drugiej stronie Amuru wszystko jest lepsze: obsługa, jedzenie, zakupy, odpoczynek. W pewnym momencie Rosjanie będą musieli pogodzić się z tym, że Chińczyków się nie pozbędą – albo czeka ich wojna na dużą skalę.
Generalnie Dimbleby pokazuje Rosję jako kraj rabunkowo eksploatujący swoje zasoby, byle tylko zawiadujący nimi bonzowie mogli szybko się wzbogacić. Przykładem owe lasy wycinane na niespotykaną skalę – po to, by za uzyskane środki nakupić jachtów i batoników Mars, mówiąc obrazowo. Rosja w zapierający dech w piersiach sposób trwoni to, czym dysponuje, ale ponieważ ma mnóstwo skarbów, nikt się niczym nie przejmuje.
Wadą książki jest zbyt częste opiewanie przez autora stanów własnej duszy. Rozumiem, że tragedia rodzinna, że rozłąka, że trudy podróży, że dziki kraj, ale co za dużo to niezdrowo. Co prawda Dimbleby znalazł w Rosji lekarstwo na te stany: gdy jest nam źle, najlepiej przekonać się, że inni mają jeszcze gorzej.