Można się zdrowo pomylić, sięgając po tę książkę, jak pomyliłem się ja. Tytuł zapowiada encyklopedię albo ilustrowane dzieło teoretyczne o rodzajach smoków – tymczasem mamy do czynienia z niezłą powieścią do czytania, znośną nawet dla kogoś, kto nie lubi scenerii fantasy.
Bo też nie jest to wcale fantasy, pomimo występowania smoków; to raczej powieść podróżnicza połączona z kryminałem, bo i taki element w niej się zawiera. Całość utopiona w sosie jakby z XIX-wiecznej Anglii, choć to inna rzeczywistość. Wzór społeczeństwa wiktoriańskiego jest tu jednak doskonale rozpoznawalny, skoro za Wiktorii to warstwy wyższe zajmowały się hobbystycznie skamienielinami i wszelkiego typu odmianami „historii naturalnej”. Po prostu bogacze zamiast chlać wódę, jak u nas, snobowali się na badaczy i odkrywców. Wiele nie odkryli, choć niektóry mieli całkiem spore kompetencje w uprawianych dziedzinach – ale takie nastawienie tworzyło sprzyjający klimat dla wyłaniania się poważnych badaczy na wysokim poziomie. Na takiej glebie wyrósł Darwin i wielu pomniejszych przyrodników, którzy postawili naukę angielską w czołówce światowej.
Marie Brennan miała więc pomysł przedstawienia takiego Darwina w spódnicy, zubożałej arystokratki zajmującej się smokologią. Po pełnym przygód życiu, kiedy już stała się niekwestionowanym autorytetem naukowym od smoków, dokonuje podsumowania. Ma ono przyjąć postać opus magnum, w którym tom po tomie całe życie lady Trent będzie opisane od samego początku. „Historia naturalna smoków” to pierwszy tom zaledwie, opiewający wyprawę w niebezpieczne góry Wystrany, gdzie smoków jest zatrzęsienie. Taki sposób zaanonsowania cyklu obudził mą sympatię i aczkolwiek nie znoszę cykli, spodobał mi się pomysł wywiedzenia go z powieściowej rzeczywistości.
Brennan pisze sprawnie i dowcipnie, bez właściwego tego rodzaju dziełom zadęcia. Fantasy to nie jest na pewno, magia tu właściwie nie występuje, a smoki są tylko słabo poznanymi gatunkami zwierząt. Potem akcja przenosi się do krainy przypominającej ni to Transylwanię, ni to Bułgarię z ich wątpliwą egzotyką, choć autorka robi co w mocy aby zarysować tamtejsze średniowieczne realia, choć gdzie indziej już kwitnie rewolucja przemysłowa.
Pedagogizujący aspekt dzieła Brennan polega na tym, że pokazuje się młodą panienkę, której od dzieciństwa w głowie nie żadne fiu-bździu, ale zainteresowanie rozmaitością gatunków, które zamieszkują świat. Zajęcie się tym na serio nie było dla takiej panny łatwe, skoro można przy tym ubrudzić sukienkę. Nadto uniwersytety były dla kobiet zamknięte, a praktyka społeczna wyznaczyła im miejsce przy kuchni i w sali porodowej. Niewiasty nie powinny raczej brać się do wypraw i podróży w nieznane, raz dla związanych z tym niebezpieczeństw, dwa – dla narażania wdzięków na szwank, boć nie brak tam bydlaków nastających na cześć niewieścią. Lady Trent te przeszkody pokonała, na wyprawę pojechała nie z łaski, ale dla rzeczywistych walorów, które miała jako naukowiec i organizator. Przyszło jej wprawdzie słono zapłacić za ten udział, ale to już należy do domeny powieści.
Powieść jest przeznaczona dla starszych dzieci i młodzieży, dla czytelników, którzy nie są skłonni fascynować się byle czym i poszukują nieco ambitniejszej rozrywki. Dla dziewcząt i nie tylko dla nich lady Trent może być wzorem do naśladowania, albowiem zarówno w jej świecie, jak i w naszym droga od fascynacji różnymi fenomenami do katedry naukowej przebiega tak samo i tak samo godna jest pochwały.