Znamy obecnie 4350 egzoplanet, czyli takich, które krążą wokół innych gwiazd niż Słońce. Naturalną koleją rzeczy dywaguje się, jakie na nich panują warunki i czy byłyby to obiekty zdatne do wyhodowania życia. Książka „Wyobrażone życie” pochodzi właśnie z tego obszaru dociekań.
Autorzy James Trefil i Michael Summers to fizyk i astronom, specjalizacje naukowe mocno wpłynęły na ich punkt widzenia. Co do metody, najpierw opisują hipotetyczną planetę, warunki na niej panujące, wnioskując o nich z danych astronomicznych, przede wszystkim z mas i odległości. Później próbują rozpatrywać, jakie formy życia mogłyby wykształcić się na najlepiej usytuowanych planetach.
Oto przykłady: planeta lodowa, planeta pozbawiona lądów, planeta z oceanem podlodowym, jak bliżej nas księżyce Jowisza Europa i Saturna Enceladus. Opisy, jak biedne istoty powstałe w tych warunkach mogłyby się przebić ku powierzchni, by przekonać się, że nad nimi rozciąga się mrowie gwiazd, wzbudzają u czytelnika odruch współczucia, tak trudna byłaby to droga. O tym, czy życie w takich okolicznościach może powstać i wzrosnąć, przekonamy się w najbliższych dekadach, badając obiekty w Układzie Słonecznym. Gdyby odpowiedź była pozytywna, wiele planet skutych lodem natychmiast stanęłoby w kolejce po miano rodzicielek życia.
W miarę peregrynacji po kosmosie autorzy opiewają coraz dziwniejsze fenomena. Oto planeta swobodna, czyli pozbawiona swojej gwiazdy. Przypuszcza się, że takich planet jest mrowie, występują może nawet liczniej niż te „normalne”. We wczesnym etapie powstawania każdego układu wokół gwiazdy tworzy się za dużo planet i część zostaje wyeksmitowana w kosmos. Planeta taka leci potem miliony lat przez próżnię przez nikogo nie niepokojona. Rzadko ma okazję trafić do układu innej gwiazdy, jej przeznaczeniem jest siarczysty mróz, ciemność i samotność. Ale nawet na takich planetach, zapewniają Trefil z Summersem, może powstać życie, także inteligentne. Planety wolno stygną; mając więc własne ogrzewanie od środka, nawet słabe, teoretycznie mogą wytworzyć jakieś formy, gdyby sprzyjały temu inne okoliczności. Byłoby to życie raczej ślepe, wrażliwe może na podczerwień, gdyż brak światła nie wykształciłby u takich istot wzroku.
Autorzy deklarują się mocno jako „szowiniści węglowi”, czyli uważają, że najlepiej jest tak jak u nas: DNA, kod genetyczny, długie łańcuchy węglowe kodujące informację genetyczną. Chemia węgla plus woda to najprostszy a zarazem najbardziej pewny sposób na otrzymanie życia. Dla porządku rozważają jednak możliwość powstania życia opartego na krzemie, który jest następnym po węglu pierwiastkiem w grupie. Krzem ma jednak za duże atomy, zamiast dwutlenku węgla, jak węgiel, tworzy krzemionkę, którą trudno byłoby usunąć z organizmu jako produkt np. oddychania. Ta i inne własności krzemu przesądzają o jego bezużyteczności w biogenezie.
Im bliżej końca książki, tym dziwniejsze formy przyjmuje potencjalne życie. Formy biologiczne powstałe na planetach masywnych, w warunkach zwiększonej grawitacji, musiałyby wytworzyć potężne kręgosłupy i pancerze, poruszałyby się raczej wolno. Koncepcja życia nieorganicznego także wydaje się mało pociągająca: życie w gorącej plazmie lub życie krystaliczne, któremu do szczęścia wystarczy temperatura bliska zera bezwzględnego, bo wtedy wykorzystuje zjawisko nadprzewodnictwa. Autorzy nie ukrywają rezerwy wobec takich możliwości, życie węglowe to jest to o co chodzi, nie spodziewajmy się innego. Tu widać, jak podejście Trefila z Summersem do tych kwestii zostało zdeterminowane przez ich profesje. Gdyby jeden z nich był biologiem albo gdyby w zespole znalazł się biolog, panorama możliwych form żywych uległaby zapewne rozszerzeniu. Co nie znaczy, że wnioski z takiej hipotetycznej książki wiele odbiegałyby od sformułowanych w „Wyobrażonym życiu”. Werdykt końcowy musi być taki: pomimo obfitości planet w kosmosie, pomimo ich różnorodności i wielu zalet trudno będzie natknąć się na tak bogatą biosferę jak ziemska. A może – jak o tym myśleć spokojnie? – jest to jedyna biosfera i we Wszechświecie nie ma innej.