Jest rok 2008, świat wciąż leczy rany po nuklearnej wojnie z 1990 roku. Europa nie istnieje, Niemcy zniknęły z powierzchni ziemi wraz ze swą ludnością, a język niemiecki uznaje się za wymarły. Napisana w 1956 roku przez niemieckiego autora Arno Schmidta „Republika Uczonych” musiała już wtedy wywierać na czytelnikach przygnębiające wrażenie, tym bardziej, że ślady po II wojnie światowej były wciąż świeże.
W takich okolicznościach powieściowych dziennikarz o nazwisku Winer dostaje zgodę wszystkich ośmiu mocarstw na odwiedzenie IRAS – sztucznej wyspy pływającej po Atlantyku i Pacyfiku i grupującej 811 największych uczonych i artystów świata. IRAS – International Republic of Artists and Scientists – otoczona jest trzystumilową strefą ochronną i została pomyślana jako ostoja światowej kultury i nauki na wypadek następnych globalnych kataklizmów. Uczeni i artyści mają tam wszelkie warunki do rozwoju twórczości, ich zadaniem jest produkować dzieła genialne i wielkie odkrycia. Gdzież jak nie w tym raju, w tej świątyni ducha mieliby znaleźć lepsze warunki do rozwoju duchowego i eksplozji własnych talentów.
Książka Schmidta wygląda jak pamiętnik Marco Polo z podróży po nieznanych lądach: najpierw Winer musi sforsować pas ziemi niczyjej, odgrodzony murem, gdzie promieniowanie wywołało mutacje wśród zwierząt. Pojawiły się mianowicie centaury, wielkie jadowite pająki oraz latające głowy; z ponętną centaurką, dziewczyną na podwoziu sarny, Winer rychło zadzierzgnie stosunki towarzyskie, a nawet intymne. Ta część powieści robi wrażenie pogodne, w przeciwieństwie do części opiewającej 50-godzinną wizytę na IRAS. Nic tam nie zgadza się z zapowiedziami: artyści, owszem, pracują, ale dzieł rzucających na kolana nie produkują, nie generują nawet złotych myśli, zadowalając się pokazami ekscentryczności. Pewna rzeźbiarka pracuje nago, pokryta cementowym pyłem – erotykę skutecznie likwiduje bezmierna chudość artystki – a po robocie wali się do snu. Poeci śpią do południa, świetnie zaopatrzonych bibliotek nie odwiedza nikt, za to sporo jest wszędzie popiersi i pomników. Widać więc, że to de facto więzienie dla artystów i naukowców, pozwalające trzymać ich pod nadzorem, żeby swymi niekontrolowanymi działaniami nie sprokurowali nowego nieszczęścia.
Autorka posłowia nazywa „Republikę Uczonych” dystopią i przyrównuje do „Nowego wspaniałego świata” Huxleya, „Roku 1984” Orwella, „Wyspy pingwinów” France’a i nie wiedzieć czemu do „Planety małp” Boulle’a. Bardziej wygląda to jednak na odzwierciedlenie bolączek współczesnego autorowi świata: IRAS podzielona jest na część amerykańską i sowiecką z pasem neutralnym, obie części zamiast pokojowo współpracować wzajem się szpiegują, a w końcu przestają koordynować pracę silników po swojej stronie, co powoduje, że wyspa zaczyna obracać się w kółko. Jest to obraz symboliczny: gdy Winer opuszcza IRAS, życie tam staje się udręką z powodu torsji, jakie nawiedzają upojonych szczęściem mieszkańców.
Z posłowia dowiadujemy się także, że Arno Schmidt był wielkim eksperymentatorem formalnym i językowym w niemieckiej prozie. Istotnie, powieść składa się z krótkich, jakby pospiesznych zapisów, prowadzonych daleką od ortodoksji notacją. Tłumacz starał się oddać ten charakter, choć przeładowanie nawiasami, odstępami i znakami równości wkrótce staje się nużące. Język zapisu wydaje się tak samo wykoślawiony jak cały ten świat z Księżycem, na którym jak rana zieje czerwony ślad po niedawnych eksplozjach. „Republika Uczonych” przypomina trochę atmosferą „Opowieść podręcznej” Atwood, gdzie z pozoru spokojna egzystencja kryje dramaty indywidualne i niesprawiedliwość systemu.
U Schmidta też wszystko niby przebiega jak należy, kryzys został opanowany, centaury pląsają malowniczo, żadne wielkie tragedie się nie dzieją, a mimo to autorowi udało się wykreować odrażający świat, w którym mało komu chciałoby się żyć.