Na okładce Newton jak żywy rozszczepia pryzmatem światło słoneczne, ale w książce jego dokonania z optyki zajmują niewiele miejsca. Dolnick, dziennikarz, pisarz i popularyzator nauki, przedstawia szerzej odkrycie prawa przyciągania ciał oraz rachunku różniczkowego i całkowego. Jednak bohaterem książki nie jest genialny fizyk, a jego epoka, którą autor słusznie uważa za przełomową. To w XVII wieku ukształtowały się podstawy nowoczesnej nauki i przekonanie, że prawa przyrody zapisane są językiem matematyki.
Takie książki o historii nauki czyta się z rozkoszą: niby wszystko to wiemy, ale przyjemnie zapoznać się ze szczegółami i atmosferą tamtego czasu. Tę zaś udało się autorowi oddać przekonywająco i sugestywnie. XVII-wieczny Londyn i grasujące po nim kataklizmy w postaci najpierw epidemii dżumy, a potem pożaru, zebrania Royal Society i piękna galeria postaci, które odgrywały kluczową rolę w ówczesnej nauce – to wszystko przydaje książce walorów czytelniczych i dokumentalnych.
Świetne są fragmenty o kpinach z owych uczonych – że butelkują powietrze z różnych stron świata i trzymają je zamknięte w piwnicach jak wino, że matematycy jedzą mięso w postaci trójkątów i rombów, a ktoś naśladuje ruchy żaby, nie dla celów praktycznych, tylko dla zgłębienia „spekulatywnego aspektu pływania”. Dobrze oddane zostały konflikty Newtona z Leibnizem o pierwszeństwo odkrycia całek i różniczek, a także z Hooke’m, który uważał się za współodkrywcę prawa grawitacji. Sentencją, że stał na ramionach olbrzymów, Newton nie tylko oddawał chwałę Galileuszowi, Keplerowi i Kartezjuszowi, ale pogrążał Hooke’a, który był garbusem nikczemnej postury.
Ocenę książki obniżają mętne wywody, w których raz czy dwa wikła się Dolnick. „Czy stosunek 1,7 cm do 500 cm jest taki sam jak stosunek 1 do 3600, jak przewidział Newton? (…) Te dwa stosunki są niemal równe”, zapewnia. Niestety, gołym okiem widać, że tak nie jest.