Co się dzieje z Ameryką? W wyborach prezydenckich w 2020 roku zwyciężył demokrata Joe Biden, pokonując urzędującego Donalda Trumpa z partii republikańskiej. Na 6 stycznia 2021 Trump zwołał wiec i wygłosił przemówienie, pod wpływem którego tłum ruszył na Kapitol, gdzie obie izby Kongresu USA zebrały się w celu potwierdzenia zwycięstwa Bidena. Z niedowierzaniem patrzyło się na starcia demonstrantów z policją (po obu stronach były ofiary śmiertelne), a pojawienie się w kadrach człowieka-bizona ewokowało pytanie o granice szaleństwa, które opanowało Amerykę. Wydarzenie to uznano później za atak na amerykański system polityczny. Rozruchy zostały jednak uśmierzone, nowego prezydenta zaprzysiężono, a Trump wobec takiego rozwoju wydarzeń odciął się od szturmu na Kapitol.
Wydawałoby się, że film „Civil War” (Wojna domowa) opowiadający o zbrojnej konfrontacji odłamów inaczej myślącej Ameryki musiał być inspirowany tamtymi wydarzeniami. Reżyser i zarazem scenarzysta Alex Garland zapewnia, że scenariusz powstał wcześniej. Niczego to nie przesądza, gdyż mógł być potem modyfikowany, a wydarzenia bieżące miały prawo odcisnąć się na ostatecznej postaci dzieła. Jedno jest pewne: nie znaliśmy Ameryki poprzecinanej podziałami i reagującej w tak gwałtowny sposób. Film doprowadza tę sytuację do skrajności: przeciwko autokratycznemu prezydentowi wybucha bunt i dochodzi do wojny domowej. W przeciwieństwie do XIX-wiecznej poprzedniczki, gdy podziały przebiegały równoleżnikowo (Południe kontra Północ), tym razem secesjoniści z Zachodu (sojusz Kalifornii i Texasu, występujący pod szyldem Western Forces) ruszają na Waszyngton. Gdy akcja filmu startuje, buntownicza armia znajduje się niedaleko od celu i los złego prezydenta zdaje się przesądzony.
Tak zarysowana sceneria sugeruje, że mamy do czynienia z fantastyką, ale film Garlanda fantastyczny nie jest. Fikcyjny konflikt wewnątrzamerykański przedstawiono z użyciem jak najbardziej współczesnych rekwizytów: broni, scenografii, a także zachowań czy obyczajów. Zwłaszcza widok amerykańskich miast i prowincji ogarniętych pożogą wywołuje mocne uczucie niepokoju. Nie do takiej Ameryki przywykli widzowie filmów, a wizja ta musiała być szokująca nawet dla samych Amerykanów. Co zatem stało się z Ameryką? Czy fabuła postulowana przez Garlanda mogłaby się spełnić? Czy konflikt z roku 2021 został ugaszony definitywnie, czy coś się tli pod warstwą wydarzeń społecznych i politycznych i kiedyś, w sprzyjających warunkach, znajdzie swoje przedłużenie?
Film jest opowieścią drogi, bohaterowie jadą od południa kraju do Waszyngtonu, by zdążyć na ostateczny szturm stolicy przez WF. Dobór czworga dziennikarzy jest symboliczny: rutyniara Lee robi zdjęcia w miejscach konfliktów zbrojnych właściwie od zawsze, nic już nie jest w stanie jej zaskoczyć ani zdziwić. Reporter chce nagrać wywiad ze skazanym na odsunięcie prezydentem. Stary pisarz, którego od razu nazwałem sobie Hemingwayem, pragnie dostać się na pierwszą linię walk, natomiast młoda adeptka wchodzi po prostu do zawodu i wymusza na pozostałych, że zabierze się z nimi. I ta oto czwórka pakuje się nierozsądnie w samo serce konfliktu.
Cóż widzi po drodze? Na stacji benzynowej właściciel woli dolary kanadyjskie. Nie ma bombardowań jakie znamy z II wojny, dziś wojna jest nowoczesna i precyzyjna. Uderzenia są mocne, ale w punkt. W środku kanonady są miejsca ciche, jak owo wymuskane miasteczko przypominające swoje odpowiedniki przy Route 66, czy stadion z uchodźcami, gdzie można w spokoju przenocować i coś zjeść. Gdzie indziej jednak walczą lokalne milicje, nie wiadomo z kim i o co. Nagle widzimy dwóch skatowanych i powieszonych za szabrownictwo („Jeden to mój kolega z liceum”, powiada młody osiłek z karabinem), rozstrzeliwanie jeńców z workami na głowach, dół z trupami posypywanymi od niechcenia wapnem, ale nie zasypywany ziemią, co by wskazywało, że zapełnianie go jest w toku. Ów dół, który pasuje do Europy i nikogo by tu nie zdziwił, w Ameryce stanowi szok, bo oznacza, że jakiś element piekła przedarł się do krajobrazu, w którym go wcześniej nie widziano.
Im dalej jednak w film i w amerykański interior, tym bardziej robi się z tego uniwersalna opowieść o wojnie. Okrucieństwo i łatwość zabijania, charakterystyczne dla wszystkich konfliktów, zwłaszcza bratobójczych, przenoszą się i tutaj, tak że w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że dość podobnie wyglądałoby to na Ukrainie, w Syrii czy na Czarnym Lądzie. Zmieniłyby się jedynie twarze żołnierzy, kolor skóry, mundury albo odzienie, a już broń pozostałaby taka sama; militaria wykazują bodaj największą podatność na internacjonalizm. „Strzelamy do nich, bo oni strzelają do nas”, powiada snajper z zamaskowanego stanowiska, wykonujący z chłodem i precyzją swoją robotę. To już nie żołnierz; bardziej urzędnik, załatwiający pewną sprawę w ramach ustalonej procedury.
Kto się do wojny garnie, tego wojna przygarnie, można by rzec. I oto nasi reporterzy trafiają w samo centrum konfliktu, uczestniczą w walkach na ulicach Waszyngtonu i szturmowaniu Białego Domu. Dla dziennikarza są to sceny szarpiące nerwy: jego koledzy po fachu plątają się żołnierzom pod nogami – tu armia jest profesjonalna, umundurowana i wyszkolona – a za każdym przeskokiem przez ulicę czy wybuchem obok można postradać życie. Jest to model dziennikarstwa amerykańskiego obsługującego konflikty wojenne, nikt z dowódców nie tylko nie przepędza intruzów, ale wszyscy traktują ich obecność jako normalną. W finałowych scenach – bez dwóch zdań nakręconych perfekcyjnie – dziennikarze atakują razem z żołnierzami, chociaż bez broni.
Film otwierają kadry, gdy prezydent ćwiczy przed lustrem frazę przemówienia, które ma wkrótce wygłosić. Akurat jest to komunał mówiący o pewnym zwycięstwie i odparciu secesjonistów, ale sam już w to nie wierzy. Od razu tego prezydenta nie lubimy, ale gdy pod koniec filmu zbrojni i dziennikarze wdzierają się na pokoje Białego Domu i odbywa się polowanie na gospodarza, wierzymy podskórnie, że wszystko się dla niego dobrze skończy: zostanie złożony z urzędu, być może osadzony w areszcie, ale nie postrada życia. Jednak gdy z bocznych wyjść wymykają się samochody, samo podejrzenie, że mógłby w nich ewakuować się prezydent, powoduje ostrzał. Giną cywile, niezidentyfikowane kobiety, karoseria pokiereszowana seriami, rzut oka – pomyłka. Ta sekwencja narastania przemocy została w filmie ukazana wyśmienicie, tak że w finale nikt nie ma wątpliwości, że prezydent powinien zostać odstrzelony, a może takie były rozkazy od początku.
Osobiście nie wierzę, by wizja nakreślona przez Garlanda w „Civil War” była możliwa i mogła się spełnić z minimalnym choćby prawdopodobieństwem. W filmie rozwiązano FBI (Trump w naszej rzeczywistości postulował tylko, by przestać ją finansować), więc nie ma kto zawczasu wykrywać intryg, ale sądzę, że za oceanem rozumieją, iż każda bratobójcza wojna czy konflikt stanowi okazję dla wrogów Ameryki, których na świecie nie brakuje. A secesje, niezależnie czy pójdą równoleżnikowo, południkowo czy ukośnie, nie stanowią remedium na niedostatek demokracji, tylko osłabiają kraj. Tego zaś, jestem pewien, nikt tam sobie nie życzy.