W serii biografii artystycznych wydawnictwa Prószyński i S-ka pokazała się nie tak dawno książka poświęcona Stanisławowi Grzesiukowi, najczęściej kojarzonemu z wykonywaniem piosenek warszawskiej ulicy. Bartosz Janiszewski udowadnia jednak, jak niesprawiedliwe i niepełne byłoby to przyporządkowanie. Do II wojny i zajęcia Warszawy przez Niemców życie Grzesiuka biegło torem dość typowym dla chłopaka z Czerniakowa: bieda, kombinowanie, szukanie jakiegoś miejsca dla siebie. Wojna to zmieniła: Grzesiuk dostał się do obozu koncentracyjnego, który przetrwał dzięki przede wszystkim umiejętności grze na bandżo i śpiewaniu piosenek.
Krótkie życie Grzesiuka rozłamało się na trzy części: obóz – bandżo – pisanie. Na bandżoli miał wyrysowaną Myszkę Miki i Kaczora Donalda. Amerykanie, którzy wyzwolili obóz, mieli ze sobą akurat te obrazki i rozdawali je więźniom. W chwili opuszczania obozu w maju 1945 Grzesiuk miał 27 lat. Pożył jeszcze do stycznia 1963 – a więc w chwili śmierci miał 45 lat. Wybrańcy bogów umierają młodo.
Co go zabiło? Gruźlica na spółkę z wódką. Pił przez całe życie, nawet wtedy, gdy już choroba była w bardzo zaawansowanym stadium. W tym czasie popularnym antybiotykiem zwalczającym gruźlicę była streptomycyna, ale w połączeniu z alkoholem nie działała jak trzeba. Zresztą w książce pełno jest obrazków picia wódki w szpitalu, urywania się przez okno i płot do knajpy, kamuflowania się po krzakach. Jeśli dochodziło do alternatywy: picie albo życie, wybór był jasny. Przynajmniej w przypadku Grzesiuka.
Co się tyczy bandżoli, czyli ogólnie spraw muzycznych, to w obozie ocaliły mu one życie. Śpiewał i grał dla więźniów i dla Niemców; za to płacono różnymi dobrami niezbędnymi do utrzymania się na nogach. Bandżola Grzesiuka zrobiona była z nogi od krzesła; miał ją w obozie, potem szła z nim dalej przez życie. Poniekąd stała się jego amuletem. Grał na niej w Sali Kongresowej, na koncertach i w studiach nagraniowych. Nigdy nie zgodził się na wymianę ulubionego instrumentu na „prawdziwy”, choć technicy od dźwięku kręcili głowami nad strojeniem, brzmieniem itp. Grzesiuk był prawdziwkiem i jego bandżola musiała być taka sama.
Nie był literatem zawodowym, a napisał trzy głośne książki wspomnieniowe: „Boso, ale w ostrogach” (o czasach przedwojennych), „Pięć lat kacetu” (wiadomo) oraz „Na marginesie życia” (o swojej walce z chorobą). Są to autentyki, świadectwa czasu, relacje o rzeczywistości, która dawno przeminęła i stopniowo zaciera się w pamięci pokoleń prawie jak XIX wiek. Moja ulubiona anegdota z tej książki to ta, jak w Związku Literatów Polskich kazano Grzesiukowi protokołować przebieg zebrania. Wykręcił się mówiąc, że nie umie pisać. Koledzy literaci wzięli to za wyśmienity żart, a Grzesiuk po prostu powiedział prawdę.
Książkę Janiszewskiego czytałem z przyjemnością. Solidna robota literacka, dobrze zebrany i ułożony materiał, brak egzaltacji wobec swego bohatera, który w szarzyźnie Czerniakowa, w grozie niemieckich kacetów, w absurdach PRL-u był kolorowym ptakiem. Miał swoją filozofię życia, która bodaj brzmiała: ma być zabawnie bez względu na konsekwencje. Byle tylko nie robić innym ludziom krzywdy. Zdaje mi się też, że na Czerniakowie, w PRL-u, nawet w niemieckich obozach śmierci było więcej przestrzeni dla tak niekonwencjonalnych typów jak Grzesiuk. W dzisiejszym przeregulowanym świecie po prostu by się udusił.