Nie chciało mi się pisać ostatnio, nie było o czym. Codziennie po paręnaście tysięcy nowych zakażeń i po 500 – 600 trupów. Wymowa tych danych jest bezlitosna: Polska pod względem ochrony medycznej to nie nowoczesny kraj XXI wieku, tylko jakiś bantustan, w którym ludzie mrą jak muchy. W pewnym miasteczku chorych – niekoniecznie na COVID – do szpitala wozi straż pożarna. Jednego dowieźć nie zdążyli i tak zmarł niepotrzebnie 13-letni chłopak.
Niespełna miesiąc temu pisałem, jakich to wielkich liczb używa się do opisu stanu zakażeń w Polsce: 6, 7 , 8 tysięcy. Dziś liczby te poszły o rząd wielkości w górę: 25, 26, 27 tysięcy. Szykuje się szpitale polowe, nazywane nie wiedzieć dlaczego tymczasowymi (chyba żeby nie budzić popłochu), w tym jeden na Stadionie Narodowym, ale nie na betonie, na który kładzie się murawę, tylko w części biurowej. Meczu już tam nikt nie zagra – choć byłoby to zgodne z polskim wyczuciem farsy, gdyby z jednego końca leżeli chorzy na COVID, a z drugiej młodzi zdrowi piłkarze aplikowali przeciwnikom gole przy pustych trybunach. Z rozgrywkami w lidze też nietęgo: co chwilę kilka meczów odwołanych, co chwilę kilku zawodników z pozytywnymi wynikami na COVID (znaczy że mają). Jak się wyleczą, wyjdą na boiska jakby nigdy nic.
Wpadliśmy oto w zakres zupełnie innych liczb. Dziś podano, że zakażonych z niedzieli mieliśmy 7482, wynik z soboty – 8523, a z piątku smutny rekord – 9622. Pamiętam, jak jeszcze niedawno w tonie sensacji mówiło się o tysiącu zakażonych dziennie – jaka to magiczna granica i co oznacza jej przekroczenie. A teraz przekroczyli 10 razy i nikt się specjalnie nie przejmuje. Tzn. przejmują się: Stadion Narodowy w Warszawie, ten który widzę z balkonu, ma być przekształcony w szpital polowy. Jak to zrobią? Pewnie zasuną dach i dadzą jakieś nagrzewnice, ale i tak będzie raczej chłodno. Zima idzie; dziś widziałem hasło reklamowe: gotowy na zimę, na szczęście po angielsku.
Dość długo nasza trójka nie doświadczała rykoszetów epidemii: owszem, chorowali inni, ale my funkcjonowaliśmy jak za starych dobrych czasów. W końcu jednak nastąpiło tąpnięcie: jakieś trzy tygodnie temu, we środę 24 września pod wieczór poczułem, że mój stan zdrowotny zaszwankował. Jeszcze jako tako przespałem noc, rano odwiozłem Berenikę do szkoły, ale wróciłem już na ostatnich nogach i od razu do łóżka. Tak leżałem nie ruszając się specjalnie, bolało mnie z lewej strony na plecach pod żebrami, potem z przodu też pod żebrami, a tak intensywnie, że nie mogłem się ruszyć. Widząc że nic w ten sposób nie wyleżę, zamówiliśmy wizytę w płatnej korporacji, do której należymy, lekarz obejrzał, zbadał, niczego nie znalazł (jego diagnoza: dolegliwość odkręgosłupowa), odesłał na USG i tym sposobem wróciłem do domu w takim dokładnie stanie, w jakim go opuściłem. Była sobota.
Margaret Atwood: Kamienne posłanie
Zbiory opowiadań rzadko pojawiają się na rynku, nie cieszą się wzięciem wydawców ani – podobno – czytelników. Z tym większym uznaniem odnotujmy tom bardzo dobrych opowiadań Margaret Atwood, pochodzący z 2014 roku, a więc późnego okresu jej twórczości. Autorka włączyła wtedy drugi bieg, a jej literatura znalazła się na takim poziomie, że według mego rozeznania wszystko co publikuje godne jest uwagi.