Wydana w połowie lat 80. XX wieku „Opowieść podręcznej” Margaret Atwood przyniosła autorce zasłużony rozgłos. Opis opresyjnego Gileadu, powstałego na terytoriom dzisiejszych USA, jątrzył i szokował, jakie też formy represji może wygenerować ludzka pomysłowość. Tym bardziej, że najbardziej odartą z praw i dotkniętą prześladowaniami grupą okazały się kobiety, we wszystkim łącznie z rozrodczością poddane naciskowi ideologii.
Bogatą literaturę dystopijną trudno czymś tu zaskoczyć; u Atwood za podwalinę ustroju wprowadzonego przez skrajnie ortodoksyjnych purytan posłużyła Księga Rodzaju. Dosłowne stosowanie jej nauk miało przynieść ludziom szczęście – jak zwykle w takich przypadkach, a przyniosło – również jak zwykle – cierpienie, rozpacz i ból. Atwood długo nosiła się z planami dopisania drugiej części o tym, co zaszło w Gileadzie, ale bodaj nie miała skrystalizowanego pomysłu. Zajmowała się też rozpoczętą powieścią „Oryks i Derkacz” trylogią Madaddam, stanowiącą jej najdonioślejsze osiągnięcie artystyczne.
W końcu decyzja o kontynuacji „Podręcznej” zapadła: wpływ na to miało poczucie Atwood, że „zaczęliśmy zbliżać się do Gileadu zamiast się do niego oddalać”. Powieść „Testamenty” powinna zadowolić czytelników: znowu mamy relację o życiu Gileadu od środka i o jego początkach, ale teraz dowiadujemy się też, jak i czemu upadł. Upadek miał zresztą wpisany w geny: „Myśleliśmy, że nam pójdzie lepiej”, powiada jeden z Komendantów w „Podręcznej”. A bezmiar zbrodni usprawiedliwia standardowo: „Lepiej nigdy nie znaczy lepiej dla wszystkich (…) Zawsze dla niektórych jest gorzej.”
Prominentną bohaterką poprzedniego tomu była Ciotka Lidia, w momencie przewrotu czy też rewolty prawniczka z perspektywami. Złamano ją i nakłoniono do pracy dla Gileadu; z czasem stała się czołowym ideologiem nowego porządku i dygnitarzem paraoświatowej formacji Ciotek o wielkich wpływach. Zachowała pamięć o upokorzeniach, a jej idee fixe stało się skonstruowanie miny, która wysadzi Gilead.
Tego typu sposób sprawowania władzy, jaki opisała Atwood, mógłby się udać, gdyby nie podłości ludzkie: np. spełnianie swych zachcianek przez Komendantów nawet za cenę zbrodni. Komendant Judd zmienia żony na coraz młodsze; ponieważ doktryna zakazuje rozwodów, morduje je skrytobójczo. Fakt, że prześladuje się kobiety, wkracza z butami w delikatną sferę rozrodczości, dodaje powieści pikanterii, ale też każdy taki system coś przy tych kwestiach majstruje. Nade wszystko sprawdza się tu definicja Tyrmanda, że „komunizm to pomyłka plus zbrodnia”. Plus oczywiście kłamstwo monstrualnych rozmiarów. Gileadzki system rządów komunizmem niby nie jest, ale wykazuje z nim wiele cech wspólnych.
Czy Gilead mógł upaść w wyniku machinacji wewnętrznych? Gdy Chruszczow obwieścił światu bezmiar zbrodni Stalina, ZSRR był wprawdzie w szoku, ale się nie zachwiał. Gilead miał jednak mniejszy staż totalitarny, wciąż pamiętano czasy sprzed rewolty, nadto otaczały go wrogie stany na czele z Republiką Texasu. Głównym wszakże czynnikiem, który rozmontował Gilead, wydaje się kumulacja sprzeczności, plagi nękające państwo zderzone z oporem społecznym i kiepską sytuacją ekonomiczną – w tej dziedzinie wszystkie totalitaryzmy jakoś słabo przędą. Wojna przestaje dobrze się układać, pojawiają się problemy z utrzymaniem populacji – i nagle okazuje się, że ten kolos niezwyciężony runie od prztyczka. A wykona go mściwa Ciotka Lidia, której Gilead zmarnował życie.
Czytelnik „Testamentów” pozostaje pod wrażeniem formy literackiej Atwood. Narracja jest spokojna, zbrodnie na opornych nie szokują już tak jak w części pierwszej, dramat narasta podskórnie, nowe pokolenie obywateli Gileadu wdrażane jest do łańcucha i obroży. Wszystko to podane zrazu bez tempa, w końcówce zaczyna przyspieszać i z narracji rozlewistej robi się prawie powieść akcji. Z pewnością „Testamenty” są lepiej napisane, co świadczy, że od czasu „Podręcznej” Atwood zrobiła wielki postęp artystyczny i ze średniej pisarki, stygmatyzowanej za wpływy feministyczne, przekształciła się na naszych oczach w pisarkę wybitną.