Dwutomowa książka „Wasz cyrk, moje małpy” zmarłego w czerwcu Macieja Parowskiego miała być w zamyśle nawiązaniem do tak popularnych do niedawna „alfabetów”, pisanych u schyłku życia przez różnych luminarzy. Wymieniało się tam po nazwiskach osoby, z którymi za życia zetknął się autor, przedstawiało ich subiektywne biogramy itp. Pisało się to lekko, łatwo i przyjemnie, a czytelnicy mieli frajdę dzięki obowiązkowej przyprawie humoru i złośliwości.
Parowski przebąkiwał o takiej książce od lat co najmniej dwóch, ale w międzyczasie usłyszał wyrok i prace musiały ulec przyspieszeniu. Stąd pierwszy tom wygląda na staranniej rozplanowany, drugi zaś jest przykładem rozwichrzenia i niedopracowania, skoro autor stracił nad nim kontrolę na rzecz pomocników. Ostatnie biogramy Parowski dyktował w szpitalu, niemal na łożu śmierci, i nie jestem pewny, czy opłacił się wysiłek człowieka terminalnie chorego, skoro większość tych podyktowań niewiele wnosi. Nie należało robić książki heroicznej, należało starać się zrobić książkę dobrą.
To co w niej najlepsze pochodzi spoza zapowiedzianego podtytułem obszaru, aczkolwiek ma z nim bezpośredni związek. Oto w kilku tekstach Parowski sumuje swoje całożyciowe doświadczenia redaktorskie, przeprowadzając typologię różnych rodzajów grafomaństwa, z którym zmuszony był kontaktować się bliżej niż ciało z koszulą. Dla młodych autorów wydrukowanie tekstu w „Fantastyce”, gdzie Parowski był aniołem z ognistym mieczem, broniącym wejścia, oznaczało srogą nobilitację, zrozumiałe więc, że stosowali wobec niego różne sztuczki i naciski. Ale równie dobre i pouczające są rozważania o powinnościach redaktora, który kocha swoich autorów, bo z nich żyje, i jeśli czasem robi im krzywdę (w ich mniemaniu), to tylko dla ich dobra. W innym eseju zastanawia się Parowski nad rolą pism literackich i ubolewa, że poznikały z polskiego krajobrazu kulturalnego, a potem przymierza do tych wzorów własną „Fantastykę”. Ktoś, kto nas kiedyś odwiedził, aż sapnął z zachwytu i powiedział: „Jaka piękna dziewiętnastowieczna redakcja”. Bo istotnie tak wyglądaliśmy i tak się zachowywaliśmy, tworząc miły kontrast dla futurologicznej tematyki, jaka nam przypadła.
Wreszcie porywa się Parowski na wskazówki, jak pisać i o czym – zamiar odważny nawet przy jego gigantycznym oczytaniu i znajomości nie tylko „Alchemii słowa” Parandowskiego. Czyni to własnym, specyficznym językiem, np. „federacja luźnych akapitów” oznacza tekst, w którym nic nie składa się do kupy i który w związku z tym jest nie do przyjęcia. Diagnozuje przy okazji, na czym polegała zmiana w uprawianiu gatunku, jaka zaszła pod koniec lat 70. XX wieku, czyli nieco wcześniej nim pojawiło się pismo: nowa poetyka, nowa tematyka, plejada nowych nazwisk i nowy model życia literackiego (ruch fanów, konwenty). Dziś są to elementy mniej lub bardziej przebrzmiałe, lecz w swoim czasie oznaczały w fantastyce coś bliskiego rewolucji.
O głównym zrębie obu tomów mam mniej dobrego do powiedzenia. Przede wszystkim zawiodła selekcja. Skoro Parowski, jak sam mawiał, był redaktorem wszystkich Polaków, więc i wszyscy Polacy byli jego autorami. Wystarczyło jednak poprzestać na tym zapewnieniu, nie trzeba było jeszcze go udowadniać. Stąd w książce, zwłaszcza w drugim tomie, pełno nazwisk, o których nawet człowiek mocno zakotwiczony w branży nigdy nie słyszał. Nie wiadomo co robią tu włożone ni z gruszki, ni z pietruszki wypowiedzi różnych autorów na temat Lema – w tej książce to ciało obce. Sporo znalazłem błędów i nieścisłości, rzeczowych i chronologicznych, z czego wniosek, że nikt po Parowskim niczego nie sprawdzał, tylko radośnie dali do druku. Szkoda, bo oba tomy wydane są okazale, a portret na okładkach świetny: autor spogląda na nas jak żywy. Moim zdaniem materiału w książce było dość na dwa tomy, ale należało go przegrupować i lepiej zorganizować: w jednym alfabet autorów, w drugim publicystyka. Może wtedy to pośmiertne wydanie bardziej nadawałoby się na pomnik wystawiony jednemu z ważniejszych ludzi od fantastyki, jakiego mieliśmy i jakiego właśnie utraciliśmy.
![]() |
![]() |