Prawie równocześnie ukazały się dwa zbiory opowiadań zmarłego w 2007 roku Kurta Vonneguta: piąte wydanie „Tabakiery z Bagombo” i „Popatrz na ptaszka”. Razem grupują 40 opowiadań z wcześniejszej twórczości mistrza, przeznaczonej do czasopism. Oprócz nich ukazał się do tej pory tylko jeden zbiór, „Witajcie w małpiarni”. A w krótkiej formie był Vonnegut wcale nie gorszy niż w swoich prześmiewczych powieściach.
Jest w nowych zbiorach mniej Vonneguta sarkastycznego, ironizującego z jaśnie wielmożnej ludzkości i jej przedstawicieli, a więcej rzewnego, wyrozumiałego dla ludzkich słabości i przywar. Sporo tekstów w obydwu tomach obraca się wokół kwestii rozrachunkowych: kto kim mógł być, a nie został i dlaczego, jak ludzie rozpamiętują swe dawne marzenia i jak się wobec nich rozliczają. Podstawowym branym na serio kryterium jest pieniądz i stan posiadania; pewnym zdumieniem napawa bohaterów Vonneguta konstatacja, że mogłoby się liczyć coś jeszcze: rodzina, miłość, w przypadku mężczyzn władza i znaczenie. Dziwnie się przy tym złożyło, że teksty pisane u zarania wielkiej kariery literackiej, poświęcone w dużej mierze bilansom życiowym, ukazały się w książkach pod sam koniec życia autora, kiedy czas na rozliczenia wydawałby się bardziej stosowny.
Co mnie trochę zdumiało, mało pisał wtedy Vonnegut opowiadań z gatunku fantastyki z futurologią, ale są i takie. „Konfido” informuje o zabójczo wzmacniającej ludzkie ego maszynce, „2BR02B” o regulowaniu populacji metodą radykalną: kto się rodzi, temu musi ustąpić miejsca osobnik żyjący – liczba mieszkańców Ziemi ma być constans. „Mili ludeczkowie” traktują o przylocie do nas kosmitów w pojeździe przypominającym nóż do otwierania listów, ale na innym planie opowiadają o facecie mordującym żonę. „Mrówcze skamieliny” to rzecz antytotalitarna, archeolodzy odkrywają w starych pokładach geologicznych wymarłą cywilizację mrówek, które mieszkały jak ludzie, czytały książki etc., ale w pewnym momencie dopadła je łagrowa rzeczywistość i znikły z powierzchni Ziemi. „Thanatosfera” z kolei to rzecz o kosmonaucie, zmuszonym na orbicie wysłuchiwać głosów zmarłych, którzy ujawniają, kto ich zabił, pozbawił majątku, doprowadził do samobójstwa itd. i jak to zdemaskować.
Tak mała liczba opowiadań pokrewnych gatunkowi science fiction tłumaczy się chyba tym, że upodobania Vonneguta dopiero się kształtowały, a i miejsce publikacji narzucało pewne wymogi. Po wojnie i w latach 50. masowo wkraczała technika, stąd znaczną rolę grają przeróżne gadżety i postęp jako taki. Od początku autor „Syren z Tytana” nie jest jego bezkrytycznym wielbicielem, w opowiadaniu „Biedne bogate miasteczko” mieszkańcy z niesmakiem odrzucają metody „racjonalnego” gospodarowania, byle tylko zachować sielski charakter swej mieściny. Ważną rolę odgrywają kobiety jako siła wypierająca mężczyzn z ich uświęconych pozycji, ale wszystko musi mieć racjonalne granice. Kapitalnie puentują to antyfeministyczni w wymowie „Anonimowi kochankowie”: kobietom wyrywającym sobie dzieło o tym, jak od milionów lat były spychane na drugi plan, trzeba je koniecznie dać do czytania. Tyle że z magiczną zakładką: ich starym świadectwem szkolnym.
Są jeszcze bardzo dobre opowiadania wojenne, są cztery obrazki z amerykańskiej szkoły z kapelmistrzem Helmholzem, prowadzącym orkiestrę szkolną, ale te akurat dręczy rozwlekłość. Brakuje – we wszystkich trzech zbiorach – mego ulubionego opowiadania „The Great Cosmic Fuck” (z powodów cenzuralnych nie tłumaczę tytułu, choć ukazało się po polsku). Za to czytelnik zyskał ujęty w ośmiu zwięzłych punktach przepis na opowiadanie (pisz dla konkretnej osoby, bądź dla bohaterów sadystą, każde zdanie musi popychać akcję do przodu itp.) Sam autor często się do nich nie stosuje, niemniej byłaby to wskazówka dla tych, którzy chcieliby się imać własnej krótkiej twórczości. Tylko po co? W Ameryce opowiadania zabiła podobno telewizja, odbierając klientelę czasopismom; w Polsce – chyba wszechobecny analfabetyzm.