W dobie masowego dopisywania dalszych ciągów zmarłym klasykom dość długo bronił się Wells ze swoją „Wojną światów”. W końcu padło i na niego, przy czym wpływ na to mógł mieć film Spielberga i groźna wizja marsjańskich machin bojowych atakujących Snopami Gorąca.
Zadania kontynuacji „Wojny światów” podjął się Brytyjczyk Stephen Baxter w trzy razy grubszym od pierwowzoru dziele „Masakra ludzkości”. Marsjanie mimo klęski swego zwiadu w 1907 roku nie porzucili planów opanowania Ziemi i 14 lat później ruszyli z prawdziwą inwazją. Liczba straszliwych walców transportujących machiny bojowe idzie w tysiące, zaatakowane zostają wszystkie liczące się kraje świata i oczywiście ludzkość dostaje potężnego łupnia. W porównaniu z pierwszą wojną z Marsem nowinki taktyczne i techniczne wprowadzili tylko agresorzy; ludzkość niczego się nie nauczyła i najchętniej walczyłaby kijami.
Baxter stara się pisać o tym z pozycji bohaterki biorącej udział w tym zamieszaniu i odżegnując się od wiedzy dzisiejszej. W powieści nie ma I wojny światowej, jedynie pancerne Niemcy zajęły Francję i na wschodzie borykają się z Rosją. Nikt się tym wszelako nie przejmuje, bo Niemcy są cennym sojusznikiem w walce z Marsjanami.
Rzeczywistość początku XX wieku została zatem wystylizowana na modłę wellsowską, a dzieje uległy zmianie do tego stopnia, że czytelnik ma wrażenie obracania się wewnątrz historii alternatywnej. W Układzie Słonecznym panuje prawdziwy tłok, oprócz ludzi i Marsjan występują jeszcze Wenusjanie i najbardziej rozwinięci Jowiszanie. W powieści znalazłem też kilka smaczków, m.in. występuje osobiście Wells, ale znowu jakby „równoległy”, bo nic nie wskazuje, by miał jakiś związek z opisaniem pierwszej inwazji Marsjan.
Najeźdźcy i tym razem zostają cudem odparci, lecz zakończenie „Masakry ludzkości” pozostaje otwarte, tak by można było na życzenie prokurować nowe ciągi dalsze.