Ian McDonald wyspecjalizował się w geograficznym podejściu do fantastyki: wybiera sobie jakiś kraj, na przykład Indie, Turcję czy ostatnio Brazylię, dowiaduje się o nim ile można, po czym osadza tam akcję swojej powieści. W powieści „Brazyl” dało to bardzo dobre rezultaty, oczywiście po wzmocnieniu sprawy pomysłami, wizją przyszłości, ciekawą akcją i godną uwagi formą pisarską.
W powieści „Luna: nów” miejscem akcji jest Księżyc i już od pierwszych zdań widać, że obcujemy z wizją cywilizacji szokująco odmienną od stereotypowych wyobrażeń. Nie ma tu Księżyca „statycznego”, po którym w zwolnionym tempie podskakują astronauci w bufiastych skafandrach. Grupka nastolatków odbywa swój Bieg Księżycowy – 20 metrów, 15 sekund, nago po regolicie. Nawet gogli nie wolno założyć. Tak w drugiej połowie XXI wieku wygląda rytuał wchodzenia w dorosłość.
Właściwie powieść jest długą kroniką towarzyską, a nawet jakby telenowelą, skoro ci sami bohaterowie tasują się w różnych sytuacjach. Księżyc opanowany został przez pięć Wielkich Smoków, czyli dynastii. Cortowie wydobywają hel-3, Mackenzie metale rzadkie, Woroncowie parają się transportem, a Asamoah z Ghany (sic!) specjalizują się w eko- i agroukładach. Z czasem jednak specjalizacje się zmieniają, jedni wchodzą na obszary zarezerwowane dla innych, dochodzi do konfliktów. Ziemia na księżycowym niebie nie ma nic do powiedzenia i za chwilę półtoramilionowa populacja lunarna będzie chciała się usamodzielnić.
Siłą powieści jest dopracowanie szczegółów, osadzenie ich w akcji jak małych brylancików, od których wszędzie się skrzy. Księżyc jest i przerażająco nowoczesny, za nic mający tradycję – i zastanawiająco silnie związany z pewnymi zwyczajami historycznymi. Ten bierze teren, kto go w porę zajmie, zgłosi i oznakuje, liczy się sprawność fizyczna, umiejętność walki na noże jest wręcz niezbędna, zaś w sądzie można wyzwać przeciwnika na pojedynek i zaszlachtować jak wieprza. Kto nie ma pracy, ten zdycha, bo odcinają mu powietrze, wodę i dostęp do sieci; jego zwłoki za chwilę ulegną utylizacji. Jest to więc społeczeństwo wielkich kontrastów ekonomicznych, coś w rodzaju Dzikiego Zachodu na innej planecie. Trochę dziwi, że wśród Wielkich Smoków oprócz Amerykanów, Chińczyków czy Rosjan prym wiodą Ghańczycy i Brazylijczycy – a gdzie Europa? Anglia, Niemcy, Francja, nawet Polska jakby nie istniały. Wydaje się, że McDonald czarno widzi przyszłość Unii Europejskiej.
Udało się też pokazać autorowi obcość środowiska księżycowego. Tu można zginąć o tak sobie, z sekundy na sekundę, pomyliwszy ciężar z inercją (jest w powieści taki przypadek). „Lunę: nów” odebrałem zatem jako serial „Dynastia”, z którego nie obejrzałem ani odcinka, tak wydał mi się nudny. Ale po udramatyzowaniu, po przeniesieniu w księżycowe realia otrzymaliśmy nową jakość, a rodzina Cortów staje się czytelnikowi bliska i nawet sympatyczna. Powieść kończy się konfliktem na wielką skalę: małżeństwo między dynastiami nie dochodzi do skutku i urażeni Mackenzie doprowadzają do wendetty.
Kataklizm na Ziemi, szaleństwo żywiołów ziemskich budzi przerażenie; McDonald pokazuje niszczącą moc kataklizmu na Księżycu. Czyli gdzie pojawi się człowiek, gdzie się osiedli i zadomowi, tam wlecze za sobą zagładę, konflikty i śmierć. Takie postawienie sprawy zdaje mi się to prawdziwsze od solennej współpracy w kosmosie, o której od lat zapewnia literatura SF.