Nie chciało mi się przez ponad pisać miesiąc wciąż o tym samym – ale nic się nie zmienia. Przez jakiś czas nowych zakażeń w Polsce nie przybywało, ustalił się poziom rzędu trzech setek dziennie. Raptem skoczyło to dwukrotnie, na poziom 600 i teraz prawie co dzień mamy nowe rekordy; wczoraj było to 680 zakażeń. Ludzie znudzili się wirusem, przestali się go bać, wylegują się w ciasnocie na plażach, upijają się po weselach, chodzą bez masek albo tylko pozorują ich noszenie, trzymając nochale na wierzchu – a wirusowi w to graj. Jakiś profesor oświadczył, że zakażeń może być nawet 10 razy więcej, tylko o nich nie wiemy i większość zainfekowanych przechodzi chorobę bezobjawowo. Jeśli ktoś liczył, że epidemia sama wygaśnie, to się rozczarował, bo jesteśmy od tego dalej niż w marcu.
Ciarki mi chodzą po grzbiecie, że prawdą może być to, com wykrzyknął bez namysłu na początku pandemii, że potrwa ona 6 lat. Może tyle potrwać, nikt jej nie zabroni, a może potrwać dłużej, bo nie widać czynników, które by ją ograniczały. Przeciwnie, buta i głupota ludzka czynią wszystko, by zjawisko wzmocnić i by wirus rozprzestrzeniał się komfortowo. Może też nigdy się nie skończyć i tak będziemy sobie żyli, regulowani liczebnie przez czynnik biologiczny. Od czasu do czasu myślę sobie, że oto włączył się naturalny regulator, który sprowadzi liczebność ludzkości do paruset milionów i to będzie właśnie antidotum na dzisiejsze klęski powodowane przez przeludnienie.
9 sierpnia zapadł wyrok w sprawie spadku po matce zmarłej w grudniu 2015. W wyniku gruntownego wieloletniego sądzenia ja mam dostać pieniądze, ale stracić wszelkie prawa do domu i posesji. W dwóch pokojach, które zajmowałem, pozostało jakieś 5 tysięcy książek, czasopisma (Problemy, Astronautyka, Ameryka, Wiedza i Życie, Literatura na Świecie, Szpilki, a nawet Playboy z czasów, gdy do nich pisałem i przysyłali mi za darmo). Poza Wiedzą i Życiem i Literaturą już się te tytuły nie ukazują. Jest archiwum Politechniczka, też świętej pamięci – wszystko to trzeba by zebrać, gdzieś przetransportować, przejrzeć na spokojnie… Nie ma gdzie. W dobie koronawirusa sąd dał mi na to hojnie trzy miesiące.
W samym środku pandemii ruszyłem zatem do Myślenic, aby spotkać się z adwokatem i paroma ludźmi i przede wszystkim żeby ogarnąć to co trzeba będzie rozpirzyć i utracić. Przede wszystkim należało zbadać, jaki wpływ na przebieg tych prac będzie miała obecność koronawirusa. Nie było innego sposobu, żeby się o tym przekonać jak rozpoznanie bojem.
Ruszyłem dwa tygodnie temu, kiedy poziom dziennych zakażeń był jeszcze względnie niski, ale w spokojnej do tej pory Małopolsce coś się zaczynało podnosić. W autobusie MZK jechałem w masce, a raczej w bandanie, którą naciągam na nos, kiedy się nie da inaczej. W autobusach warszawskich panuje jaka taka dyscyplina, siada się w szachownicę, dla kogo nie ma miejsca, ten stoi. W pociągu – bilet bez kłopotu, pasażerów dwa razy mniej niż dawniej – jechałem w przedziale z dwiema matkami i trójką dziewczynek oraz babcią. Wracali bodaj znad morza; ta babcia kaszlała, ale potem się uspokoiła. Nikt nie miał nałożonej maski, więc i ja swoją obsunąłem. Z otwartego okna szedł powiew na korytarz przez tą babcię wąsatą jak sam Belzebub, więc nie robiłem rabanu. Konduktor, gdy przyszedł, kazał, nałożyć maski; gdy wyszedł, wszyscyśmy je zdjęli. O tak do samego Krakowa. Gdyby w przedziale był ktoś chory (ta babcia!), ustrzec się przed zarażeniem byłoby niepodobieństwem.
Trzeci etap to słynne busy z Krakowa do Myślenic, dawniej zatłoczone jak puszki z sardynkami. Teraz – o dziwo – pasażerów mało, luz, tak jak powinno się jeździć zawsze. Ponownie w masce. I tak dojechałem.
W domu zajmuję się głównie wynoszeniem zbędnych tytułów. Dyrektorka biblioteki mówi, że biblioteka w zasadzie nie działa, książki do oddania ludzie zwalają na stół i potem to się odnotowuje. Nowych wypożyczeń w skali masowej nie ma, a zawsze wakacje były okresem wzmożonego czytelnictwa. Ponarzekaliśmy, jak to było i będzie ze szkołą, bo zdalnie niewiele się nauczy. Książki nadal mogę dostarczać „po znajomości”, wytłumaczyłem, że nie miały fizycznego kontaktu z wirusem, chyba że przeze mnie.
Drogę powrotną z książkami w torbie, z kiełbasą myślenicką i kiszką (nie ma takich na Mazowszu) przebyłem w odwrotnym porządku: bus, pociąg, autobus. W pociągu tym razem oprócz mnie trzy osoby, wszystkie młode, maskami nikt sobie nie zawracał głowy, przejechaliśmy szybko, bo taka była trasa. W domu czytam potem o pierwszych odnotowanych zakażeniach w pociągach relacji Kraków – Warszawa, a potem analizę, jak się wirus rozprzestrzenia w zamkniętej przestrzeni wagonu. Ktoś przeprowadził badania. Wniosek taki, że kto by podróżował z osobą zarażoną, ten uczciwie naraża życie i raczej COVID-a 9 nie uniknie.
Wczoraj Dominika dostała wyniki badań na COVID-a: żadnych antyciał, nie miała kontaktu z wirusem.
A dziś w internecie widzę list grupy autorów SF przeciwko cenzurze narzucanej przez środowiska LGBT. W lipcowej „Nowej Fantastyce” ukazało się opowiadanie Jacka Komudy, marne zresztą, jak mnie doszły słuchy, w którym LGBT zostało przedstawione w niekorzystnym świetle. Aktywiści natychmiast podnieśli larum – nie znam środowiska bardziej wrażliwego, każde dotknięcie ich boli – a redakcja „NF” zapluwając się wybełkotała nieskoordynowane przeprosiny. Ale tego im było mało: zobowiązali się do wypuszczenia całego numeru o LGBT, a od aktywistów domagają się zredagowania go, bo sami nie mają kompetencji. Czyli lekką ręką oddali cały numer na potrzeby propagandy LGBT, z czego to środowisko skrzętnie zapewne skorzysta.
Zadzwonił do mnie Mirek Kowalski, czy podpiszę taki list. Powiedziałem, że nie, aczkolwiek z jego wymową się zgadzam: LGBT wywiera naciski, które z tolerancją nie mają wiele wspólnego. W moim mniemaniu jest to agresywna, nietolerancyjna grupa, której wydaje się, że wszystko jej wolno, np. zawiesić na figurze Chrystusa dźwigającego krzyż tę ich wielobarwną szmatę małpującą widmo światła słonecznego. W tym jakoś nie widzą nic niestosownego. Ale powiedziałem, że nie podpiszę, bo z „Nową Fantastyką” nie chcę mieć nic wspólnego. Pismo przejęli gówniarze, którzy gdy brakło Parowskiego zgadują, co jest stosowne, a co nie i w stosunku do tak rozpoznanej koniunktury podejmują decyzje. Za swoje oczywiste błędy wynikłe z braku odwagi płacą bez wahania ciałem swojej gazety. Człowieka, który spędził w tym piśmie 14 lat ogarnia takie obrzydzenie, że może tylko odwrócić się i na to nie patrzeć, i w jakiejkolwiek formie nie brać w tym udziału.