Dzień 20, wtorek 24 marca 2020

Wczoraj minęło mi 68 lat. Dominika powiedziała: – No, to teraz znalazłeś się w grupie szczególnie zagrożonych przez koronawirusa. Ona chyba wierzy, że to się może zmienić z dnia na dzień. Tydzień temu jeszcze nie należałem, wczoraj – owszem. Jak ma produkt z terminem przydatności np. do wtorku, to potem go już nie je. Zepsuty. Przeterminowany. Daremnie tłumaczę, że te terminy najczęściej ustawiane są asekuracyjnie, a nawet jeśli nie, to przydatność do spożycia maleje po jakiejś krzywej, a nie wali się na łeb, na szyję w przepaść.

Dominika poszła w ciągu dnia do apteki po krople do oczu, które skończyły się jej jakiś czas temu. Mówi, że w Tesco żywej duszy, a towar obtaniony. Na dowód przyniosła flachę szampana „perłowego” za pół ceny, który wyglądał jakby kto wymył w wodzie pędzle po malowaniu czegoś na różowo – ale ten róż z jakimś metalicznym odblaskiem. Jakby bardzo drobne pęcherzyki odbijały światło zależnie od kierunku, z którego się patrzy. Czego to ludzie nie wymyślą. W smaku nieszczególny, ale i tak wypiliśmy co do kropli podczas wieczornej nasiadówki. Robimy takie zebrania rodzinne, jak tylko jest pretekst. Berenika miała swój sok Arizona, jedliśmy ciastka, które obie upiekły po południu. Normalnie, jakby żadnego wirusa nie było.

Wieczorem, po prognozie pogody – to ostatni interesujący program, który oglądam regularnie – postanowiliśmy coś obejrzeć, ale na tych 15 kanałach, które mamy, znowu nic. Mówię: obejrzyjmy ten „Lifeforce”, na który się szykowaliśmy od jakiegoś czasu. Dominika jakoś go ściągnęła za darmo – film jest wiekowy, więc nie trzeba płacić.

Kiedy byłem w Paryżu w 1985 roku, „Lifeforce” właśnie wchodził ma ekrany i był dość nachalnie reklamowany. Wrył mi się w pamięć plakat: z jednej strony idą rzędem (do nieba?) odziani w białe skafandry astronauci, z drugiej – rząd czarnych pokracznych nietoperzy. Ani chybi jakieś szejtany. Chciałem nawet iść na to do kina, ale pewnie nic bym nie zrozumiał, a po drugie uważaliśmy z Zipasem, że lepiej wypić jeden albo dwa Valstary – tak się nazywały piwa w litrowych flaszkach, które nam wtedy smakowały.

Film nawet nieźle się zaczyna: wahadłowiec ESA podchodzi do komety Halleya, która akurat przelatuje mimo, i odkrywa pozaziemski olbrzymi statek w kształcie wrzeciona z dziwacznym rozwidleniem na końcu, przy którym Oumuamua to nieudacznik. Z drugiej jest jakby buła czy pała otoczona przez jakby haki – element wzięty żywcem z jakiejś drapieżnej rośliny. Astronauci tam wchodzą, widzą mrowie owych nietoperzy rozmiarów człowieka, ale jakby zasuszonych, zużytych. Trochę dalej zaś gabloty z trojgiem nagusów ludzi, w tym piękną, młodą, ponętną astronautką ze sterczącym cycem. Takie to robi na nich wrażenie, że przewożą tych gości na własny statek i tu właściwie kończy się wszystko co dobre.

Potem na wahadłowcu dokonuje się rozpierducha, pożar, wszyscy giną, a ci co się nie spalili przypominają mumie. Obcy dostają się na Ziemię, tam opanowują coraz to innych ludzi, skacząc z umysłu na umysł i czerpiąc od nich lifeforce, stopniowo epidemia ogarnia cały Londyn, zamieniając jego ludność w gromadę rozchełstanych zombiaków. Niepostrzeżenie sceneria z XXI-wieczną astronautyką w roli głównej zamienia się w XIX-wieczną psychoanalizę, jakiś mesmeryzm, jakieś wędrowanie dusz, wysysanie i przekazywanie siły witalnej, na końcu zaś przylatuje owo wielokilometrowe wrzeciono i od tego momentu po Londynie huczą strumienie energii, malowane jako smugi na klatkach filmowych. Trza dopiero wbić Obcym miecz o żelaznym ostrzu w splot słoneczny, aby ich zabić definitywnie. Te smugi, jak się potem okazuje, to dusze ludzkie transportowane z wielką szybkością na statek grozy, który wreszcie odlatuje niespiesznie, opity duszami, po to, by w ustronnym miejscu spokojnie je strawić. W filmie gada się, że to nie pierwsza taka wizyta kosmicznej wampirii, byli u nas w przeszłości i będą zapewne za jakiś czas. Nic nas nie ominie.

Po seansie gratulowaliśmy sobie z Dominiką, że tak złego filmu dawnośmy nie widzieli. Niewątpliwie twórcy próbowali zdyskontować sukces „Obcego – 8. pasażera Nostromo”, ale i pomysł nie ten, i scenariusz słaby (choć podpisany przez Dana O’Bannona, który maczał palce w „Obcym”). Są też klimaty ze „Złotej Galery” młodego Dukaja – debiutował tym opowiadaniem. Jedną z nielicznych atrakcji „Lifeforce” była goła pannica o dobrym cielsku, pętająca się po ekranie długimi sekwencjami. Ale to, jak się okazuje, nie wystarczy.

Dziś premier zakazał wychodzenia z domu inaczej niż za potrzebą żywnościową albo z psem. A jakbym chciał wyjść z człowiekiem, na przykład z córką, to mi nie wolno. Spotykać się wolno tylko tete-a-tete, co ponadto, ode złego pochodzi. Ale to zarządzenie akurat popieram. Dziś na bazarze opieprzyłem jakiegoś jegomościa przy straganie, zanim sam stanąłem w kolejce. – Co pan tak grzebie w tych jabłkach? Nie wie pan, że mamy epidemię? Spojrzał oburzony, a kiedy mnie mijał, syknął nienawistnie: „Boi się”.

Prześlij komentarz



Reklama

Senni zwyciezcy

Książka do kupienia w Stalker Books

planeta smierci cover

Książka do kupienia w Stalker Books

Człowiek idzie z dymem - Marek Oramus

Książka do kupienia w Stalker Books

COVER bogowie lema

Książka do kupienia w Stalker Books