Wczoraj liczba zarażonych długo utrzymywała się trochę powyżej 900, ale wieczorem ruszyła z kopyta. Dziś przed śniadaniem widzę, że minęła tysiąc. Chcąc nie chcąc myśli się, co będzie dalej, jeśli pójdzie to w takim tempie. Hiszpania nas czeka czy Włochy? Wciąż mam wrażenie, że liczba zarażeń jest niedoszacowana.
Nowe słońce Warszawy, prezydent Trzaskowski, zarządził parę dni temu, żeby – dla oszczędności chyba – autobusy miejskie jeździły według rozkładów weekendowych, czyli rzadziej. Przez to dogęści się pasażerów i poczyni różne oszczędności. Słaba mózgownica prezydenta, którego partia wyniosła na stanowisko, nie obejmuje dalszych konsekwencji: jak autobusy będą zagęszczone, wirus będzie hycał po ludziach żwawiej, liczba zakażonych wzrośnie i to co zostanie Trzaskowskiemu w kieszeni na premie i LGBT, trzeba będzie w zwielokrotnionej postaci dopłacić ze szkatuły państwowej. Cóż, każda Warszawa ma takich Starzyńskich, na jakich zasługuje. Dziś, widzę, to wszystko zostało odwołane, ludziska dojadą do pracy w mniejszym tłoku. Ja na razie nie muszę nigdzie jechać, kursuję na piechotę wokół własnego bloku, ale strach wybrać się choćby do Śródmieścia. Moja taktyka była taka: kupić co można, potem nie wychylać się z chaty, a jak się wirus przewali, można będzie wrócić do normalności. Teraz jednak widać i czuć coraz wyraźniej, że tzw. walka z wirusem to będzie długi marsz, mówiąc z chińska, a nie jest powiedziane, że w tej walce wirus nie będzie miał ostatniego słowa.
W Internecie przeczytałem, że zmarł 59-letni ksiądz. Poruszyła mnie ta wiadomość nie dlatego, by stanowiła dowód na niedostatek opieki Bożej nad nieszczęsnym kapłanem, ale dlatego, że przypasowałem go do siebie. Nie był na pewno w gorszej kondycji fizycznej ode mnie, 68-letniego starca. Prawda, że musiał kontaktować się z o wiele większą liczbą ludzi; ktoś chory prychnął mu na ręce, moment nieuwagi i nieszczęście gotowe. Nic nie wiem o chorobach dodatkowych, które go nękały, ale pewnie miał to co ja: nadwagę, nadciśnienie, bóle w klatce piersiowej, nie wiadomo, czy z serca, czy z kręgosłupa. Może nawet mniej intensywne niż moje. I go zmiotło. Wniosek taki, że jedynym sposobem ocalenia życia (w skrajnym przypadku) jest nie zachorować, bo infekcja jest jak wyrok. W Polsce zresztą tzw. wyleczeń jest zdumiewająco mało.
Pisząc dwa dni temu zapomniałem nadmienić, że zadzwoniła znajoma dziennikarka Anita Czupryn z „Polski – The Timesa” z propozycją wywiadu. Udzieliłem przez telefon, a wczoraj – z małym wyskokiem na zakupy „do Topazu” – siedziałem nad autoryzacją. Wieczorem odesłałem. Powiedziałem co wiedziałem na temat wirusa i co mi się zdaje na temat przyszłości cywilizacji z garbem wirusa na karku. W piątek ma być w kioskach – ale kto to kupi, jak nikt nie wychodzi? Nadto mają zawiesić w Internecie.
Do Topazu – wiem, że powinno być „do Topaza”, skoro sklep nazywa się Topaz, ale tak się u nas przyjęło – szliśmy jak połączenie starego z nowym. Ja w swojej kurtce zimowej, bo nocami niespodziewane mrozy, a za dnia niewiele więcej, Dominika w masce antysmogowej, która przyszła do niej pocztą. Maluczko, a ludziska przywdzieją maski gazowe. W takiej fantastycznej kombinacji minęliśmy stanowiska do uprawiania gimnastyki. Nigdy z nich nie korzystałem, obawiając się zawału w chwili, gdybym ich dotknął. Teraz stoją owinięte czarną pogrzebową folią i dla pewności jeszcze oplątane jaskrawymi taśmami broniącymi wejścia. Oczywista można przeleźć pod spodem i zażywać ćwiczeń do woli, ale jakoś nikt się na to nie zdobył.