Kiedy odsyłałem we środę wywiad, liczba zarażonych w Polsce minęła 900. Potem się posypało i z panią Anitą ustaliliśmy, że zamienimy te 900 na ponad tysiąc – bo tyle było. Dziś – piątek wieczorem – jest to to już 1340 i o żadnym wyhamowywaniu przez wirusa nie może być mowy.
Wywiad ukazał się najpierw w Internecie; kto ciekawy, może go zobaczyć tutaj. Pytałem p. Anitę, jak wygląda redakcja w czasie zarazy. Otóż pracują zdalnie, nadsyłają materiały mailem, jedna osoba składa je do kupy i wypycha do druku. Metoda dobra, ale w tych warunkach gazety długo nie pociągną, zabraknie im czytelników. Właśnie ogłoszono wydanie ostatniego numeru tygodnika Wprost. Pisma mi nie żal, nigdy tam mnie pisałem, nigdy nie byłem jego zapalczywym czytelnikiem, bo rzeczowość nie była jego walorem, tylko zagrywki pod klienta, od doboru tematów po sposób ich relacjonowania. Ale jednak był to kawałeczek historii i mimo wszystko szkoda.
Po papierową gazetę poszliśmy z Dominiką znowu do Tesco, gdzie jest kiosk. Tam gdzie dawniej przewalały się tłumy, teraz klimaty jak z Ballarda, puchy, stoiska obwiązane czarnymi pokrowcami, jakby ktoś sprawował żałobę po dawnych czasach prosperity. W kiosku nikogo, panienka na nasz widok naciągnęła maseczkę, która dyndała jej na szyi. Dominika poszła na pocztę nadać książkę dla jakiegoś profesora, który zapragnął jej akurat teraz. Poczta oczywiście zamknięta na cztery spusty.
Tesco w tej dziwnej porze zwija się z Polski i nasze też zbiera się do odlotu. Pamiętam, jak w czasach przed zarazą chciałem coś kupić i musiałem odstać w kilometrowej kolejce; na dwadzieścia bodaj stanowisk czynna była jedna kasa. Przyłączyłem się do utyskiwania jakiegoś jegomościa i powiedziałem: – To nie Tesco, to grotesco. Nikt się nie roześmiał. Teraz korzystając z okazji nabraliśmy do torby tuzin obtanionych heinekenów, bo zaraza, nie zaraza, a pić się chce.
Nasz dzień wygląda w ten sposób, że po śniadaniu Dominika idzie na swoje lekcje, a Berenika na swoje. Dziś Dominika wykładała – słyszałem ją przez trzecie drzwi, za to u Bereniki spokój. Matematyka, funkcje trygonometryczne. System edukacji robi co może, ale przepustowość jest za mała, żeby zastąpił prawdziwą szkołę. Lepsze to jednak niż nic.
Po obiedzie mordujemy z Bereniką te sinusy i tangensy z podręcznika po angielsku, żeby było trudniej, a potem już zajęcia własne. Rzuciłem się do rozpaczliwych poszukiwań „Dziennika roku zarazy” Daniela Defoe, pewien że nie znajdę, bo wiem przecie, jakie mam książki. I w rzeczy samej, nie było. Dominika obiecuje, że mi ściągnie po angielsku, ale z takiego czytania wychodzę spocony jak norka, zrozumiawszy może jedną trzecią, więc podziękowałem. Zamiast tego sięgnąłem po „Drugą jesień” Żwikiewicza – też przecież o epidemii.
Mój pomysł na przetrwanie zarazy to wyprawy w inne światy. Mam ci ja pod ręką portal z pięcioma tysiącami przejść, trzeba się tylko ułożyć wygodnie z poduszką pod głową i można jechać. A w Myślenicach jest drugi portal z podobną liczbą przejść. Tyle że nie ma tam nikogo, kto by umiał z nich skorzystać.