Nie napisałem nic przez 53 dni, choć pandemia trwa w najlepsze. Ale z jednej strony człowiek jest tym znudzony, a z drugiej zacząłem inne trochę większe prace. Pierwszą było opowiadanie „Wschód słońca nad Doliną Marinerów” do antologii o Marsie Wojtka Sedeńki (tytuł obecny: „Sierść diabła”), drugim tekst z okazji roku lemowskiego. Ten drugi, zatytułowany „Lemiesz futurologiczny”, udało mi się przedwczoraj zakończyć. Ma otwierać numer poświęcony Lemowi kwartalnika „Nowy Napis” czy jakoś tak. Nigdy nie miałem go w ręce.
Na covidowej arenie wydarzyło się to i tamto, teraz już w związku z akcją szczepień. Ja postanowiłem się nie pchać, ale nie jest to powszechną postawa. W styczniu głośna była akcja zaszczepienia się po znajomości grupy kilkunastu celebrytów na czele z aktorką Jandą, jej byłym mężem aktorem Sewerynem i córką, też Seweryn. Szczepił się aktor Łukaszewicz i były estradowiec Materna, a także kilku ludzi z zarządu TVN. Żeby zaszczepić tych swoich znajomków, rektor Uniwersytetu Medycznego w Warszawie zachachmęcił trochę szczepionek, tak że zabrakło ich dla umówionych tego dnia lekarzy zawodowych. Gdy rzecz się wykryła, urażeni celebryci łgali jak najęci, że wzięli udział w akcji promowania szczepień w Polsce. Potem jeszcze parę razy zmieniali wersje i w końcu, ostatecznie skompromitowani, zniknęli z tapety. Ale gdzieś tam są, nasza elita kulturalna, która śmiało głosi ze scen wzniosłe kawałki o człowieku, ale uważa, że do niej różne ograniczenia nie mają zastosowania, bo oni są ponad to.
Co do mnie, akcja ta skojarzyła mi się z układem trupów w komorach gazowych za Hitlera: na dole kobiety i dzieci, na górze, gdzie podejrzewano dostęp do świeżego powietrza, najsilniejsi mężczyźni. Ci na górze to Jandy, Seweryny, Łukaszewicze i Materny. Może nieco przesadzam, bo obecnie sytuacja nie jest tak ostateczna, ale podobieństwo jest wyraźne.
Druga rzecz, której już się spodziewałem, to machlojki firm farmaceutycznych wokół produkowanych przez siebie szczepionek. Nagle się okazało, że szczepionek nie ma, bo np. Pfizer ograniczył produkcję po to, by za chwilę produkować ich więcej. Konia z rzędem i szczepionka temu, kto to zrozumie. Podejrzewam, że chodzi o to, iż antidotum na Covida 19 zyskało na wartości do tego stopnia, że opłaca się łamać przeszłe umowy i handlować dawkami pod stołem za większe pieniądze. Któraś firma brała od Unii Europejskiej pieniądze na badania, a i to niczego nie zagwarantowało. Unia wykazała się zresztą po raz n-ty indolencją i niekompetencją, że ją tak wykolegowano, i w obliczu próby pokazała wzruszającą bezradność. Niemcy, którzy dotąd wołali o solidarność wszystkich krajów w obliczu zagrożenia pierwsi tę solidarność złamali, szukając szczepionek dla swoich obywateli na wolnym rynku. Mieliśmy więc do czynienia z sytuacją lekkiej paniki, kiedy pryskają wszelkie umowy i każdy szuka ratunku na własną rękę. Gdyby Covid nacisnął mocniej, może i Europa by się posypała. Jest to ważne ostrzeżenie na przyszłość.
Moim zdaniem nie ma się czym podniecać, szczepionki nie są żadnym eliksirem z bajki, który działa cuda. Okres działania to podobno pół roku, a niektórzy głoszą, że trzy miesiące. Trzeba się więc szczepić i natychmiast stawać w kolejce do następnego kłucia. Kilkanaście osób po tych zabiegach wyzionęło ducha; specjaliści rzucili się zaraz do wyjaśniania tych przypadków, że to, że tamto. A sprawa jest prosta: skoro skuteczność szczepionki wynosi 90 procent (moim zdaniem liczba zawyżona, skoro tyle podał producent po niewielkiej liczbie testów), to ofiary być muszą i nawet dziw, że jest ich względnie mało. Ale pomyślmy: idzie ktoś na szczepienie przekonany, że ratuje życie, z następnego dnia wynoszą go w worku. Nie ma czasu, nie ma warunków, żeby każdego badać przy takiej masówce.
Społeczeństwo zaś w swej masie dowiodło, że żadnych rygorów przestrzegać nie zamierza i znudzone jest mocno domowymi pieleszami. Ludziska chcą pić i tarmosić się na powietrzu, nic ich nie obchodzi wirus. Droga do Zakopca zatkała się w ostatni weekend, z Krakowa podróż trwała pono 4,5 godziny, koło za kołem. Wszystko po to, by chwilę podokazywać na Krupówkach, upić się raz czy drugi i odreagować. Dla mnie jest to dowód niskiej wytrzymałości psychicznej na zamknięcie. Natychmiast przełożyłem to na sytuację z poletka SF: brednią są opowieści o tzw. statkach wielopokoleniowych, na których większa populacja zmierza przez 50 albo 300 lat do Proximy Centaura albo gdzieś dalej. Nie; nikt tyle nie wytrzyma. Aberracje psychiczne rozwala taką wyprawę prędzej albo później.
W pogodzie za to ważna zmiana: chwycił mróz i sypnął śnieg, i tak już trwa bodaj trzeci tydzień. Nie ma się jednak co cieszyć, że wróciły zimy w starym stylu i efekt cieplarniany okazał się złudzeniem. Przeciwnie: podobno to wskutek nadmiaru ciepła został rozmontowany biegunowy wir polarny i powiewy mrozu ruszyły na południe. Ale dzieci pojeździły na sankach; sanek zresztą zabrakło, bo przy takich zimach nikt ich nie oferował. Rychło stały się najbardziej poszukiwanym dobrem i słyszałem o przypadku, że ktoś za sanki dla dziecka zapłacił parę tysięcy.
Na koniec o sprawie, która chodzi za mną od paru dni. Powiedzieć, że był to wstrząs, to może za dużo, ale pewne wrażenie nastąpiło. Oglądałem mianowicie film przyrodniczy o Borneo, na którym pokazano miejscową drapieżną pijawkę (tak jakby inne były niedrapieżne). Czerwona, wielkość małego węża, ryjem ze ssawką nieustannie węszy na boki. Ślepa kompletnie; jej świat to woń i dotyk. I ta oto pijawka wyłapuje ślad dżdżownicy olbrzymiej, dla odmiany czarnej, też imponującego rozmiaru. Dogania ją i odbywa rytuał rozpoznania, przyklejając się do niej miłośnie. Następnie ślizga się po niej do miejsca, gdzie dżdżownica się zaczyna i wkrótce ma miejsce akt ostatecznego tryumfu. Pijawka rozwiera wielkie czerwone gardło, trwa tak może sekundę, ale jest w tym wszystko: szczęście, radość z udanego polowania, ekspresja, autoafirmacja – w następnej sekundzie łeb (tak to nazwijmy) dżdżownicy jest już wewnątrz pijawki, która rozpoczyna nasuwanie się na zdobycz. Muszę rzec, że było w tym coś erotycznego, ale jakby z innej planety. Kiedyś widziałem, jak wąż pożera tą metodą innego węża, też zaczynając od głowy, ale tu było zdarzenie bardziej przejmujące. A jak się wmyśleć w ślepotę tej pijawki (dżdżownicy zresztą też), to mamy do czynienia z gwałtem drapieżcy na mięsie, ale zupełnie odmiennym, a jednak takim samym jak np. atak lwa czy geparda na antylopę albo zebrę. Zaiste, kosmiczne rzeczy dzieją się na Ziemi, gdy my tu skowyczymy o Covidzie.